Szesnaście lat ciszy – historia matki, która nie chciała się poddać
Wszystko zaczęło się od krzyku. Nie mojego – wtedy jeszcze nie miałam prawa do takiego krzyku. To była moja matka, która trzaskała drzwiami kuchni, wrzeszcząc: „Ile jeszcze będziesz nas wszystkich kompromitować?!” Stałam w korytarzu, z dłońmi zaciśniętymi na wyniku kolejnego testu ciążowego. Negatywnego. Szesnasty raz w tym roku. Miałam wtedy trzydzieści cztery lata i na imię Lena. Lena Kulesza z małego miasta pod Toruniem, żona nauczyciela matematyki i córka kobiety, która nigdy nie pogodziła się z tym, że jej jedyna córka nie daje wnuków.
Mój mąż, Tomek, próbował mnie objąć, ale odsunęłam się gwałtownie. „Nie teraz”, syknęłam, czując jak łzy palą mnie pod powiekami. On tylko westchnął i wyszedł do ogrodu. Od miesięcy nie potrafiliśmy już rozmawiać. Każda rozmowa kończyła się kłótnią albo milczeniem. „Może powinniśmy spróbować adopcji?” – rzucił kiedyś nieśmiało. „Nie chcę cudzego dziecka!” – wybuchłam wtedy, a potem przez tydzień nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem.
Wszystko w moim życiu podporządkowałam leczeniu. Praca w urzędzie gminy była tylko tłem – liczyły się tylko wizyty u lekarzy, badania, zastrzyki, kolejne cykle stymulacji hormonalnej. Każda koleżanka z pracy, która zachodziła w ciążę, była dla mnie jak policzek. Unikałam spotkań rodzinnych, bo zawsze padało to samo pytanie: „A wy kiedy?”
Najgorsze były święta u teściów. Teściowa, pani Jadwiga, zawsze częstowała mnie sernikiem i pytała z udawaną troską: „Lena, może za dużo pracujesz? Może powinnaś mniej się stresować?” A potem szeptała do Tomka w kuchni: „Może to ona jest winna? Może powinniście się przebadać?”
Po pięciu latach prób lekarz w Toruniu powiedział mi prosto w oczy: „Pani Leno, naturalnie raczej się nie uda. Proszę rozważyć in vitro.” Wróciłam do domu i przez godzinę tłukłam talerze w kuchni. Tomek próbował mnie powstrzymać, ale tylko krzyczałam: „To wszystko moja wina! Moja! Po co ze mną jesteś?!”
Zaczęliśmy in vitro. Pierwsza próba – nadzieja jak światło w tunelu. Beta hCG dodatnia! Przez dwa tygodnie chodziłam jak zaczarowana. Potem krwawienie. Poronienie. Znowu cisza w domu, znowu milczenie przy stole.
Przez kolejne lata przeszliśmy przez siedem prób in vitro. Każda kosztowała nas majątek – sprzedaliśmy samochód, Tomek wziął dodatkowe korepetycje, ja pożyczałam pieniądze od siostry. Każda próba kończyła się porażką albo kolejnym poronieniem.
W międzyczasie rodzina zaczęła się rozpadać. Moja matka przestała do mnie dzwonić – obraziła się na dobre po tym, jak podczas Wigilii wykrzyczałam jej prosto w twarz: „Nie jestem inkubatorem dla twoich wnuków!” Siostra przestała zapraszać mnie na urodziny swoich dzieci. Nawet Tomek coraz częściej wracał późno do domu.
Pewnego wieczoru znalazłam go na ławce przed domem z butelką piwa w ręku. „Nie dam już rady” – powiedział cicho. „Może powinniśmy się rozstać?”
Wtedy pierwszy raz pomyślałam o samobójstwie. Stałam na balkonie i patrzyłam na światła miasta. Ale coś mnie powstrzymało – może ciekawość, czy jeszcze kiedyś będę szczęśliwa?
Zaczęłam szukać pomocy u psychologa. Trafiłam na panią Martę – starszą kobietę z ciepłym głosem i oczami pełnymi współczucia. „Lena,” powiedziała mi kiedyś podczas sesji, „czy ty jeszcze siebie lubisz?”
Nie umiałam odpowiedzieć.
Mijały kolejne lata. Zmienialiśmy kliniki – Bydgoszcz, Warszawa, Poznań. Wszędzie to samo: „Ma pani niską rezerwę jajnikową”, „Układ immunologiczny atakuje zarodek”, „Proszę spróbować jeszcze raz”.
W końcu Tomek powiedział: „To ostatni raz. Nie mamy już pieniędzy.”
Zgodziłam się bez słowa.
Ostatnia próba była jak ostatnia szansa na życie. Przez cały czas modliłam się do Boga, którego już dawno przestałam rozumieć. Po transferze leżałam bez ruchu przez trzy dni. Bałam się nawet oddychać.
Beta hCG dodatnia.
Nie uwierzyłam lekarzowi. Kazałam mu powtórzyć wynik trzy razy.
Ciąża przebiegała ciężko – krwawienia, bóle brzucha, leżenie plackiem przez tygodnie. Tomek wrócił do mnie – codziennie robił mi herbatę i czytał książki na głos.
W szóstym miesiącu zadzwoniła matka. „Słyszałam… Gratuluję.” Jej głos był chłodny jak lód.
W ósmym miesiącu dostałam wysokiego ciśnienia i trafiłam do szpitala w Toruniu. Lekarze bali się o moje życie i życie dziecka.
Cesarskie cięcie odbyło się w nocy podczas burzy. Pamiętam światło lamp operacyjnych i głos lekarza: „Jest chłopiec!”
Płakałam jak dziecko.
Nazwaliśmy go Michał.
Po porodzie wszystko było inne – ale nie łatwiejsze. Michał był wcześniakiem, miał problemy z oddychaniem. Spędził miesiąc w inkubatorze.
Matka przyjechała do szpitala tylko raz – stanęła nad łóżkiem i powiedziała: „No to masz swoje dziecko.” Potem wyszła bez słowa.
Teściowa przyszła z prezentem i łzami w oczach: „Przepraszam cię za wszystko.”
Tomek trzymał mnie za rękę przez całą noc.
Dziś Michał ma trzy lata i biega po naszym ogródku jak szalony. Ja mam zmarszczki i siwe włosy, ale pierwszy raz od lat czuję się spełniona.
Czasem patrzę na niego i pytam siebie: czy naprawdę musiałam przejść przez tyle bólu? Czy kobieta musi cierpieć aż tak bardzo, żeby zasłużyć na szczęście?
A wy? Czy myślicie, że warto walczyć o marzenia za wszelką cenę?