Niechciana na własnej ziemi: Moja synowa nie spodziewała się mnie na swoich urodzinach
Drzwi zatrzasnęły się za mną z cichym kliknięciem, a ja przez chwilę stałam na wycieraczce, ściskając w dłoniach pudełko z tortem, który piekłam całą noc. W środku rozbrzmiewał śmiech, muzyka i gwar rozmów. Słyszałam głos mojego syna, śmiech mojej wnuczki i… obcy śmiech – ten, do którego nigdy nie zostałam zaproszona. Miałam łzy w oczach, ale nie mogłam pozwolić sobie na słabość. Przecież to urodziny mojej synowej, Anny. Miała dziś trzydzieści pięć lat. A ja, Elżbieta Maj, jej teściowa, byłam dla niej tylko niechcianym dodatkiem.
Jeszcze rano byłam pewna, że zrobię jej niespodziankę. Przez lata starałam się być dobrą matką dla Pawła i równie dobrą teściową dla Anny. Nigdy nie wtrącałam się w ich sprawy, nie narzucałam się z wizytami. Mieszkałam sama w starym domu na obrzeżach Radomia, odkąd mój mąż zmarł pięć lat temu. Paweł odwiedzał mnie rzadko – zawsze tłumaczył się pracą w urzędzie miasta i obowiązkami przy dwójce dzieci. Anna… Anna była chłodna, uprzejma, ale zawsze trzymała mnie na dystans.
Tego dnia postanowiłam przełamać lody. Upiekłam jej ulubiony tort czekoladowy z wiśniami, kupiłam bukiet róż i ruszyłam do miasta autobusem. Po drodze wyobrażałam sobie jej zaskoczoną twarz, może nawet łzy wzruszenia. Chciałam poczuć się częścią ich życia, choć przez chwilę.
Gdy zadzwoniłam do drzwi, usłyszałam szybkie kroki. Otworzyła mi wnuczka, Zuzia – jej oczy rozbłysły na mój widok.
– Babciu! – rzuciła mi się na szyję.
Za nią pojawiła się Anna. Jej mina stężała.
– Dzień dobry… Elżbieto – powiedziała cicho, patrząc na mnie tak, jakby zobaczyła listonosza z mandatem.
– Przyniosłam tort – uśmiechnęłam się niepewnie. – Wszystkiego najlepszego, Aniu.
– Dziękuję… ale mogła pani zadzwonić – odparła chłodno.
Za jej plecami zobaczyłam tłum gości: jej rodziców, siostrę z rodziną, koleżanki z pracy. Pawła nie było w przedpokoju.
– Przepraszam, że tak bez zapowiedzi… – zaczęłam tłumaczyć się jak uczennica przy tablicy.
– No trudno – westchnęła Anna i odwróciła się na pięcie. – Zuzia, pomóż babci zdjąć płaszcz.
Weszłam do salonu. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Siedziałam przy stole jak cień, słuchając rozmów o nowych samochodach, wakacjach w Chorwacji i awansach w pracy. Czułam się jak intruz we własnej rodzinie. Paweł pojawił się dopiero po chwili.
– Mamo? Co ty tu robisz? – szepnął zaskoczony.
– Przyjechałam złożyć Ani życzenia… – odpowiedziałam cicho.
– Mogłaś zadzwonić… – mruknął pod nosem i szybko wrócił do gości.
Przez godzinę siedziałam przy stole, czując narastające upokorzenie. Anna rozmawiała z matką o nowym kredycie na mieszkanie, jej ojciec opowiadał dowcipy kolegom z pracy. Nikt nie pytał mnie o zdrowie, nikt nie zaprosił do rozmowy. Nawet Zuzia po chwili pobiegła bawić się z kuzynami.
W końcu podniosłam się z krzesła i podeszłam do Anny.
– Jeszcze raz wszystkiego najlepszego – powiedziałam drżącym głosem. – Muszę już wracać.
Spojrzała na mnie bez emocji.
– Dziękuję za tort – rzuciła przez zaciśnięte zęby.
Wyszłam na klatkę schodową i dopiero tam pozwoliłam sobie na łzy. Czułam się jak ktoś zbędny, jak mebel wyniesiony na strych. Całe życie poświęciłam rodzinie: pracowałam w szkole jako nauczycielka polskiego, dbałam o dom, opiekowałam się chorym mężem do końca jego dni. Marzyłam o tym, że kiedyś będę miała wokół siebie dzieci i wnuki – że będziemy razem świętować ważne chwile. Tymczasem zostałam sama.
Wieczorem zadzwonił Paweł.
– Mamo… Anna jest trochę zmęczona ostatnio. Wiesz, dużo pracy… Nie chciała robić dużej imprezy…
– Ale przecież była cała twoja teściowa rodzina! – przerwałam mu ze łzami w głosie.
– No tak wyszło… Nie chcieliśmy cię urazić…
– Ale uraziliście – powiedziałam cicho i odłożyłam słuchawkę.
Przez następne dni nie mogłam spać. W głowie kłębiły mi się pytania: co zrobiłam źle? Czy byłam zbyt nachalna? Czy Anna naprawdę mnie nie lubi? A może Paweł wstydzi się swojej matki? Próbowałam sobie przypomnieć wszystkie nasze rozmowy – czy kiedyś ją uraziłam? Może powinnam była mniej doradzać? Może powinnam była rzadziej dzwonić?
Pewnego dnia odwiedziła mnie sąsiadka, pani Teresa.
– Eluśka, co taka smutna chodzisz?
Opowiedziałam jej wszystko ze szczegółami.
– Wiesz co? Dzisiejsze młode to mają swoje światy… Ale ty zawsze byłaś dobra dla nich! Nie daj sobie wmówić winy!
Ale ja czułam się winna. Zaczęłam unikać kontaktu z Pawłem i Anną. Przestałam dzwonić do wnuczki – bałam się usłyszeć chłód w jej głosie.
Minął miesiąc. W końcu Paweł przyjechał sam.
– Mamo… Anna uważa, że za bardzo ingerujesz w nasze życie. Że czasem czujemy się osaczeni…
Zatkało mnie.
– Ja? Przecież prawie was nie odwiedzam! Zawsze czekam na zaproszenie!
– Ale czasem dzwonisz kilka razy w tygodniu… Anna mówi, że to ją męczy…
Poczułam się jak dziecko karcone przez nauczyciela.
– To już nawet zadzwonić nie mogę?
– Możesz… tylko rzadziej…
Po tej rozmowie zamknęłam się w sobie jeszcze bardziej. Zaczęłam unikać ludzi. Nawet zakupy robiłam wcześnie rano lub późnym wieczorem, żeby nikogo nie spotkać. Czułam się jak cień człowieka.
Któregoś dnia dostałam list polecony od notariusza. Okazało się, że Anna i Paweł chcą przepisać dom po moim mężu na siebie „dla bezpieczeństwa” – bo „tak będzie łatwiej załatwiać sprawy urzędowe”. Poczułam zimny dreszcz na plecach. Czy naprawdę jestem już tylko przeszkodą? Czy chcą mnie pozbawić wszystkiego?
Zadzwoniłam do Pawła ze łzami w oczach.
– Synu… czy wy chcecie mnie wyrzucić?
– Mamo! Co ty mówisz?! To tylko formalność!
– Formalność?! A co jeśli zachoruję? Gdzie wtedy pójdę?
Usłyszałam ciszę po drugiej stronie słuchawki.
– Mamo… przecież zawsze możesz u nas zamieszkać…
Zaśmiałam się przez łzy.
– U was? Tam gdzie jestem tylko gościem na godzinę?
Rozłączyłam się i długo płakałam tej nocy.
Od tamtej pory minęły dwa lata. Rzadko widuję wnuki – Anna zawsze znajduje wymówkę: a to zajęcia dodatkowe, a to choroba, a to wyjazd do teściów nad morze. Paweł coraz rzadziej dzwoni. Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy naprawdę tak trudno być po prostu matką? Czy każda teściowa musi być wrogiem? Czy naprawdę zasłużyłam na to odrzucenie?
Czasem patrzę przez okno na dzieci bawiące się pod blokiem i myślę: czy one też kiedyś odwrócą się od swoich matek? Czy samotność jest ceną za miłość bezwarunkową?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu? Czy warto walczyć o rodzinę za wszelką cenę?