Kiedy matka przestaje być domownikiem: Moja matka nie przekroczy już mojego progu

Drzwi zamknęły się za nią z głuchym trzaskiem, a ja przez chwilę stałam nieruchomo, z dłonią na klamce. W mieszkaniu zapadła cisza, która bolała bardziej niż jakiekolwiek słowa. To był ten dzień, kiedy powiedziałam mojej matce: „Nie możesz tu już wracać”. I choć serce mi pękało, wiedziałam, że nie mam wyboru.

Mam na imię Weronika. Mam trzydzieści dwa lata i dopiero teraz czuję się u siebie. Ale zanim do tego doszło, przeszłam przez piekło rodzinnych konfliktów, rozczarowań i zdrad, których nie spodziewałabym się po nikim – a już na pewno nie po własnej matce.

Wszystko zaczęło się w małym bloku na warszawskim Ursynowie. Byłam jedynaczką, a rodzice – Marta i Andrzej – wydawali się idealną parą. Przynajmniej do czasu. Miałam siedem lat, kiedy tata spakował walizkę i wyszedł bez słowa. Pamiętam, jak mama rzuciła szklanką o ścianę i krzyczała, że to wszystko moja wina. „Gdyby nie ty, może by został!” – wrzeszczała, a ja skulona pod stołem płakałam w milczeniu.

Od tamtej pory byłam dla niej ciężarem. Zamiast czułości dostawałam chłód i pretensje. Mama coraz częściej znikała – raz u sąsiadki na kawie, raz na randce z nowym adoratorem. Ja zostawałam sama z kluczem na szyi i obiadem z mikrofali. Czasem przychodziła babcia Zosia, która próbowała mnie pocieszać: „Weronisiu, mama ma ciężko. Musisz być dzielna”. Ale ile dzielności można wykrzesać z siedmiolatki?

W szkole byłam tą cichą dziewczynką z wiecznie nieobecnym wzrokiem. Zazdrościłam koleżankom, które odbierały mamy po lekcjach. Ja wracałam sama i modliłam się, żeby mama była w domu – choćby po to, żeby się pokłócić. Najgorzej było w święta. Mama potrafiła wyjść w Wigilię „na chwilę” i wracała nad ranem, kiedy już spałam.

Kiedy miałam dwanaście lat, w naszym życiu pojawił się Roman – facet z BMW i złotym łańcuchem na szyi. Mama była nim oczarowana. Dla mnie był obcy i nieprzyjemny. Pewnego dnia usłyszałam ich rozmowę przez drzwi:
– Marta, ona nam tylko przeszkadza! – syknął Roman.
– To moja córka! – próbowała protestować mama.
– To oddaj ją do matki albo nie wiem… do internatu! Chcę mieć spokój!

Tydzień później mama oznajmiła mi:
– Weronika, pojedziesz na trochę do babci Zosi do Radomia. Muszę poukładać swoje sprawy.
Nie zapytała mnie o zdanie. Spakowała moją walizkę i wsadziła do pociągu.

U babci było ciepło, ale czułam się jak niechciany pakunek. Babcia starała się jak mogła: piekła szarlotki, tuliła do snu, ale tęskniłam za domem. Za mamą – nawet taką chłodną i nieobecną.

Po pół roku wróciłam do Warszawy. Mama już nie mieszkała na Ursynowie – przeprowadziła się do Romana na Wilanów. Dostałam swój pokój, ale czułam się tam jak intruz. Roman patrzył na mnie z pogardą:
– Znowu wróciłaś? Ile jeszcze będziesz tu siedzieć?
Mama milczała.

W liceum zaczęłam się buntować. Uciekałam z domu, włóczyłam się po mieście z nowymi znajomymi. Mama miała wtedy nowego partnera – Pawła, który był wiecznie pijany i agresywny. Raz rzucił we mnie popielniczką za to, że nie chciałam mu zrobić herbaty.
– Przesadzasz! – krzyczała mama, kiedy płakałam.
– On cię nigdy nie uderzył!
Ale ja wiedziałam swoje.

W końcu uciekłam do babci Zosi na stałe. Tam skończyłam liceum i dostałam się na studia w Krakowie. Mama dzwoniła rzadko – najczęściej wtedy, gdy potrzebowała pieniędzy albo chciała się pożalić na kolejnego faceta.

Kiedy miałam dwadzieścia pięć lat, babcia zachorowała na raka. Opiekowałam się nią sama – mama pojawiła się tylko raz w szpitalu, żeby podpisać papiery dotyczące mieszkania po babci.
– Weronika, przepisz mi to mieszkanie – powiedziała bez ogródek.
– Nie ma mowy – odpowiedziałam twardo.
– Jesteś niewdzięczna! Przez ciebie całe życie cierpiałam!

Po śmierci babci zostałam sama w jej mieszkaniu w Radomiu. Pracowałam zdalnie jako graficzka i próbowałam poukładać sobie życie bez matki.

Ale ona wróciła jak bumerang. Pewnego dnia zadzwoniła:
– Weronika, przyjadę do ciebie na kilka dni. Muszę odpocząć od wszystkiego.
Nie miałam serca odmówić.
Przyjechała z walizką większą niż moje marzenia o spokoju. Od razu zaczęła rządzić:
– Zmień firanki! Tu jest za ciemno! Czemu nie masz porządnego ekspresu do kawy?
Czułam się jak gość we własnym domu.

Po tygodniu miałam dość.
– Mamo, musisz już wracać do siebie – powiedziałam spokojnie.
Spojrzała na mnie z pogardą:
– Wyrzucasz własną matkę? Po tym wszystkim?
– Po czym? Po latach obojętności? Po tym, jak oddałaś mnie babci? Po tym, jak pozwalałaś facetom mnie poniżać?
Zamilkła tylko na chwilę.
– Jesteś taka sama jak twój ojciec! Egoistka!

Wtedy pierwszy raz poczułam ulgę zamiast winy.

Od tamtej pory minęły trzy lata. Mama próbowała jeszcze kilka razy wrócić – dzwoniła pod pretekstem choroby albo kłopotów finansowych. Raz nawet przyjechała bez zapowiedzi i waliła w drzwi przez pół godziny. Nie otworzyłam.

Moi znajomi pytają czasem:
– Weronika, nie żal ci jej?
Odpowiadam: żal mi tej matki, którą chciałam mieć – czułej, troskliwej, obecnej. Ale tej prawdziwej już nie wpuszczę do swojego życia.

Czasem patrzę w lustro i zastanawiam się: czy jestem przez to gorszym człowiekiem? Czy można wybaczyć wszystko tylko dlatego, że ktoś jest twoją matką?

A wy? Gdzie stawiacie granicę między lojalnością wobec rodziny a troską o siebie?