Kulinarne piekło: wojna z teściową w cieniu Wisły
— Znowu przypaliłaś ziemniaki, Marto? — głos teściowej przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy kuchence, z dłonią zaciśniętą na łyżce, próbując nie pokazać, jak bardzo mnie to zabolało. W oknie odbijała się moja twarz: zmęczona, z podkrążonymi oczami, z cieniem łez, które już dawno przestałam ocierać.
— Przepraszam, po prostu… — zaczęłam, ale przerwała mi z westchnieniem, które znałam aż za dobrze.
— Ty zawsze tylko przepraszasz. A co z obiadem? Marek wróci z pracy głodny, a ty znowu dasz mu coś, co nawet pies by nie tknął. — Jej słowa były jak sól na ranę.
Marek, mój mąż, siedział w salonie, udając, że nie słyszy. Odkąd jego matka zaczęła przychodzić do nas codziennie po śmierci teścia, nasze życie zamieniło się w pole bitwy. Każdy dzień to nowa potyczka, a ja byłam żołnierzem bez broni.
Pamiętam, jak jeszcze kilka lat temu marzyłam o spokojnym życiu nad Wisłą. Chciałam mieć rodzinę, dom pachnący ciastem drożdżowym i śmiech dzieci odbijający się od ścian. Zamiast tego miałam wieczne pretensje, krytykę i poczucie, że nigdy nie będę wystarczająco dobra.
— Moja mama zawsze robiła kluski lepiej — rzucił Marek, nawet nie patrząc na mnie. To bolało najbardziej. Nie oczekiwałam, że stanie po mojej stronie, ale czasem marzyłam, że chociaż spróbuje mnie zrozumieć.
Teściowa rozsiadła się przy stole, poprawiając fartuch. — Wiesz, Marta, kobieta powinna umieć zadbać o dom. Ty nawet nie wiesz, jak się robi porządny rosół. — Jej głos był chłodny jak zimowy wiatr znad Wisły.
Zacisnęłam zęby, próbując nie wybuchnąć. Ile razy można słuchać tych samych wyrzutów? Ile razy można udawać, że to nie boli?
— Może chcesz sama ugotować? — zapytałam cicho, ledwo słyszalnie.
— Nie po to tu przychodzę, żeby robić za ciebie wszystko. Ale jak tak dalej pójdzie, to Marek sam będzie musiał sobie gotować. — Spojrzała na mnie z pogardą.
Wyszłam do ogrodu, zostawiając ich samych. Potrzebowałam powietrza, chwili dla siebie. Usiadłam na ławce pod jabłonią, patrząc na Wisłę płynącą leniwie za domem. Zastanawiałam się, gdzie popełniłam błąd. Czy naprawdę jestem tak beznadziejna? Czy to ja jestem problemem?
Wspomnienia z dzieciństwa wróciły nagle. Moja mama zawsze powtarzała: „Nie pozwól nikomu mówić ci, kim jesteś. Sama o tym decydujesz.” Ale jak mam być sobą, skoro codziennie słyszę, że jestem nikim?
Wieczorem, gdy teściowa wróciła do siebie, Marek podszedł do mnie. — Nie przesadzaj, ona po prostu chce dobrze. — Jego słowa były jak policzek. — Gdybyś się bardziej starała, nie byłoby problemu.
— Staram się, Marek. Każdego dnia. Ale nigdy nie jest wystarczająco dobrze. — Głos mi się załamał.
— Może po prostu nie jesteś stworzona do gotowania. — Wzruszył ramionami i poszedł do sypialni.
Zostałam sama w kuchni, patrząc na niedokończony obiad. Łzy kapały do zlewu, a ja czułam się jak dziecko, które znowu zawiodło wszystkich dookoła.
Następnego dnia postanowiłam spróbować jeszcze raz. Wstałam wcześnie, żeby przygotować ulubione pierogi Marka. Przepis znalazłam w starym zeszycie mojej mamy. Ugniatałam ciasto, lepiłam pierogi z nadzieją, że tym razem się uda.
Teściowa przyszła wcześniej niż zwykle. Weszła do kuchni bez pukania, jakby to był jej dom.
— Co tu tak pachnie? — zapytała podejrzliwie.
— Pierogi z kapustą i grzybami. — Odpowiedziałam, starając się brzmieć pewnie.
— Zobaczymy, czy da się to zjeść. — Usiadła przy stole, obserwując każdy mój ruch.
Gdy podałam jej talerz, spojrzała na mnie z wyższością. Spróbowała jednego pieroga, potem drugiego. Przez chwilę milczała, a ja wstrzymałam oddech.
— Mogło być gorzej — powiedziała w końcu. — Ale ciasto za grube. I za mało soli.
Poczułam, jak cała nadzieja ze mnie uchodzi. Nawet jeśli się staram, to i tak nigdy nie będzie dobrze.
Wieczorem zadzwoniła moja mama. — Jak się trzymasz, córeczko?
— Mamo, ja już nie wiem, co robić. — Głos mi drżał. — Ona mnie nienawidzi. Marek mnie nie rozumie. Czuję się, jakbym była tu tylko po to, żeby im służyć.
— Marta, pamiętaj, że twoje szczęście jest ważne. Nie pozwól, żeby ktoś cię zniszczył. — Jej słowa były jak plaster na ranę.
Przez kolejne dni próbowałam rozmawiać z Markiem. Prosiłam, żeby postawił granice, żeby powiedział matce, że to nasze życie, nasz dom. Ale on tylko wzruszał ramionami.
— Nie będę się kłócił z matką przez twoje fanaberie — powiedział któregoś wieczoru.
Zaczęłam unikać kuchni. Przestałam gotować, przestałam się starać. Marek zaczął zamawiać jedzenie na wynos, a teściowa coraz częściej komentowała, że „w tych czasach kobiety już nic nie potrafią”.
Pewnego dnia, gdy siedziałam nad Wisłą, patrząc na zachód słońca, zrozumiałam, że nie mogę tak dalej żyć. Że muszę coś zmienić, zanim całkiem stracę siebie.
Wieczorem usiadłam z Markiem przy stole.
— Marek, musimy porozmawiać. Albo coś się zmieni, albo ja odejdę. Nie mogę żyć w ciągłym poczuciu winy i upokorzeniu.
Spojrzał na mnie zaskoczony. — Przesadzasz.
— Nie, Marek. To ty nie widzisz, jak bardzo mnie to niszczy. — Po raz pierwszy od dawna poczułam, że mam prawo walczyć o siebie.
Nie wiem, co będzie dalej. Może odejdę, może Marek w końcu zrozumie. Ale wiem jedno: nie chcę już być ofiarą w swoim własnym domu.
Czy naprawdę musimy poświęcać siebie dla cudzych oczekiwań? Czy rodzina to tylko obowiązek i cierpienie? A może czasem trzeba mieć odwagę powiedzieć „dość” i zacząć żyć po swojemu?