Dług mojej matki, moja kara: Opowieść o dziedzictwie, którego nie wybrałam

– Marta, nie uciekaj od rozmowy! – głos matki odbijał się echem od ścian naszego ciasnego mieszkania na Pradze. Stałam w przedpokoju, z kluczami w dłoni, gotowa wyjść, byle dalej od jej wyrzutów i łez.

– Mamo, nie mam już siły. Nie chcę słuchać, że to wszystko moja wina! – krzyknęłam, czując, jak gardło ściska mi złość i bezsilność.

Wiedziałam, że nie ucieknę. Zawsze wracałam. Bo przecież to moja matka, choć jej decyzje od lat były moją karą.

Miałam wtedy dziewiętnaście lat, ale czułam się o wiele starsza. Odpowiedzialność za dom, rachunki, za nią – wszystko spadło na mnie, kiedy ojciec odszedł. Zostawił nas z długami, ale to matka, próbując je spłacić, wpadła w jeszcze większe tarapaty. Pożyczki, chwilówki, znajomi, którzy nagle przestali odbierać telefony. A ja? Ja byłam tą, która musiała tłumaczyć się w szkole, dlaczego nie mam na wycieczkę, dlaczego nie mogę przyjść na urodziny koleżanki, bo muszę po pracy iść do Biedronki po najtańszy makaron.

– Marta, proszę cię, pomóż mi. Oni znowu dzwonili. Powiedzieli, że jak nie oddam do końca tygodnia, to przyjdą do domu – matka szlochała, a ja czułam, jak narasta we mnie panika.

– Nie mam już skąd wziąć pieniędzy! – wybuchłam. – Pracuję po szkole, nie śpię po nocach, a ty ciągle tylko bierzesz nowe pożyczki!

– Robię to dla nas! – krzyczała. – Chcesz, żeby nas wyrzucili na bruk?

Czasem myślałam, że łatwiej byłoby, gdyby mnie nie było. Że wtedy matka może w końcu by się ogarnęła. Ale potem patrzyłam na nią, na jej zmęczone oczy, i wiedziałam, że nie potrafię jej zostawić.

W szkole wszyscy wiedzieli, że coś jest nie tak. Nauczycielka od polskiego, pani Zielińska, próbowała ze mną rozmawiać.

– Marto, widzę, że jesteś ostatnio przygaszona. Chcesz o czymś porozmawiać?

– Nie, wszystko w porządku – kłamałam. Bo jak powiedzieć, że w domu nie ma na chleb, a matka znowu płacze w łazience?

Przyjaciółka, Ania, próbowała mnie wyciągnąć na imprezy, ale zawsze odmawiałam. W końcu przestała pytać.

– Ty zawsze masz jakieś wymówki – rzuciła któregoś dnia. – Może po prostu nie chcesz się z nami zadawać?

Nie miałam siły tłumaczyć. Każdy dzień był walką o przetrwanie. Praca w sklepie spożywczym po lekcjach, szybkie zakupy, gotowanie obiadu, sprzątanie. Matka coraz częściej znikała na całe wieczory, wracała późno, czasem z alkoholem na oddechu.

Pewnego dnia wróciłam do domu i zobaczyłam ją siedzącą na podłodze w kuchni. Obok niej leżały puste butelki i rozrzucone papiery z banku.

– Mamo, co się stało? – zapytałam cicho.

– Wszystko przepadło, Marta. Wszystko. – Jej głos był pusty, jakby już nie miała siły walczyć.

Usiadłam obok niej i objęłam ją ramieniem. Po raz pierwszy od dawna poczułam, że jesteśmy razem w tej beznadziei. Ale też po raz pierwszy pomyślałam, że muszę coś zmienić. Dla siebie.

Zaczęłam szukać pracy na cały etat. Zrezygnowałam z matury. Matka płakała, błagała, żebym nie rezygnowała z nauki, ale nie miałam wyboru. Ktoś musiał płacić rachunki.

– Marta, nie możesz tak żyć. Jesteś jeszcze młoda. Masz prawo do marzeń! – mówiła babcia, kiedy odwiedzałam ją w niedzielę.

– Babciu, ja już nie mam marzeń. Chcę tylko spokoju – odpowiadałam, patrząc na jej spracowane dłonie.

Rodzina ze strony ojca przestała się odzywać. „To nie nasz problem” – usłyszałam przez telefon od ciotki. Zostaliśmy same.

Praca w sklepie była ciężka. Klienci potrafili być okrutni. „Co tak wolno?”, „Nie umiesz liczyć reszty?” – słyszałam codziennie. Ale najgorsze były wieczory, kiedy wracałam do domu i widziałam matkę coraz bardziej pogrążoną w rozpaczy.

Któregoś dnia przyszła do nas komornik. Pamiętam ten dźwięk dzwonka, który rozdarł ciszę w mieszkaniu.

– Dzień dobry, komornik sądowy. Czy pani Anna Nowak?

Matka zbladła. Ja stanęłam przed nią, jakby mogła ją ochronić.

– Proszę zostawić nas w spokoju! – krzyknęłam.

– Proszę pani, ja tylko wykonuję swoją pracę – odpowiedział spokojnie mężczyzna.

Zabrali nam telewizor i pralkę. Matka płakała przez całą noc. Ja nie płakałam. Już nie potrafiłam.

Z czasem nauczyłam się nie czuć. Pracowałam, spałam po kilka godzin, czasem jadłam tylko chleb z margaryną. Ale w środku narastał bunt. Dlaczego ja? Dlaczego muszę płacić za błędy innych?

Pewnego dnia w pracy poznałam Tomka. Był nowym kierownikiem. Zauważył, że jestem zmęczona.

– Marta, wszystko w porządku?

– Tak, po prostu dużo pracy – odpowiedziałam wymijająco.

– Jeśli chcesz pogadać, jestem tu – powiedział cicho.

Nie ufałam ludziom. Ale Tomek był inny. Słuchał mnie, nie oceniał. Z czasem zaczęliśmy się spotykać po pracy. Opowiedziałam mu o matce, o długach, o tym, że nie mam już siły.

– Marta, musisz pomyśleć o sobie. Nie możesz całe życie żyć dla innych – powiedział pewnego wieczoru.

– Ale to moja matka…

– Wiem. Ale jeśli się nie zatrzymasz, sama się zniszczysz.

Te słowa długo we mnie siedziały. Zaczęłam myśleć o tym, czego chcę. Czy mam prawo do szczęścia?

Matka coraz bardziej pogrążała się w swoim świecie. Przestała wychodzić z domu, nie odbierała telefonów. Ja coraz częściej zostawałam u Tomka. Czułam się winna, ale też wolna.

W końcu podjęłam decyzję. Wynajęłam mały pokój na Ochocie. Powiedziałam matce, że muszę spróbować żyć na własny rachunek.

– Zostawiasz mnie? – zapytała z wyrzutem.

– Nie zostawiam. Ale nie mogę już dłużej żyć twoim życiem.

Płakała. Ja też płakałam. Ale wiedziałam, że muszę to zrobić.

Pierwsze tygodnie były trudne. Samotność bolała. Ale z każdym dniem czułam się silniejsza. Zaczęłam oszczędzać, zapisałam się na kurs wieczorowy. Tomek był przy mnie.

Matka dzwoniła coraz rzadziej. Czasem prosiła o pieniądze. Czasem tylko płakała do słuchawki. Ale ja już nie mogłam wrócić.

Dziś mam dwadzieścia pięć lat. Pracuję w biurze rachunkowym. Wynajmuję kawalerkę. Matka mieszka sama. Czasem ją odwiedzam. Czasem rozmawiamy jak dawniej, ale już nie jestem jej opiekunką.

Często myślę o tym, czy postąpiłam słusznie. Czy miałam prawo wybrać siebie? Czy lojalność wobec rodziny musi oznaczać rezygnację z własnego życia?

A wy? Co byście zrobili na moim miejscu? Czy można naprawdę uwolnić się od cudzych błędów?