Cóż z tego, że się wkurzyłam – historia Poliny z warszawskiego blokowiska
— Komu ty w ogóle jesteś potrzebna, stara jędzo? Tylko wszystkim ciąży. Wałęsasz się tu, śmierdzisz. Gdyby to ode mnie zależało, dawno bym cię… Ale muszę cię znosić. Nienawidzę tego! — głos mojej córki, Julii, brzmiał w słuchawkach jak wyrok. O mało nie zakrztusiłam się herbatą. Przed chwilą rozmawiałyśmy przez wideoczat, a ja naiwnie myślałam, że może dziś będzie lepiej, że może w końcu się dogadamy. Ale te słowa… One nie były tylko rzucone w gniewie. Czułam, że Julia naprawdę tak myśli.
Zamknęłam laptopa z trzaskiem i przez chwilę siedziałam w ciszy, słysząc tylko własny oddech i szum ulicy za oknem. Warszawskie blokowisko nigdy nie było dla mnie domem, choć mieszkam tu już ponad dwadzieścia lat. Przyjechałam z Białegostoku za mężem, który obiecywał nowe życie i lepszą przyszłość. On odszedł pięć lat temu — najpierw do innej kobiety, potem na zawsze. Zostałam sama z Julią i jej wiecznym buntem.
W głowie wirowały mi wspomnienia. Julia była kiedyś moją małą córeczką, tuliła się do mnie po nocach i pytała, czy na pewno wszystko będzie dobrze. Teraz patrzyła na mnie jak na przeszkodę, jak na ciężar, którego chciałaby się pozbyć. Próbowałam z nią rozmawiać, tłumaczyć, że życie nie jest łatwe, że robię co mogę… Ale ona widziała we mnie tylko przegraną kobietę, która nie potrafiła utrzymać rodziny.
— Mamo, ty nic nie rozumiesz! — krzyczała jeszcze kilka minut wcześniej przez ekran. — Wszyscy się z ciebie śmieją! Nawet sąsiadki mówią, że jesteś dziwna. Po co ty tu jeszcze siedzisz?
Zacisnęłam pięści. Cóż z tego, że się wkurzyłam? Co z tego, że chciałam jej odpowiedzieć równie ostro? Zawsze kończyło się tak samo: łzy, trzask drzwiami (albo laptopem), a potem cisza. I ta okropna samotność.
Wyszłam na balkon, żeby zaczerpnąć powietrza. Na podwórku dzieci grały w piłkę, ktoś wyprowadzał psa. Zazdrościłam tym ludziom ich zwyczajności. Ja byłam „tą dziwną”, „tą ze wschodu”, „tą samotną”. Nawet sąsiadka z naprzeciwka patrzyła na mnie podejrzliwie, jakbym mogła zarazić ją swoją przegraną.
Przypomniałam sobie dzień, kiedy Julia pierwszy raz powiedziała mi, że mnie nienawidzi. Miała wtedy czternaście lat i wróciła do domu pijana. Zamiast krzyczeć, przytuliłam ją i płakałyśmy razem. Myślałam wtedy: „To tylko bunt młodzieńczy, przejdzie jej”. Ale nie przeszło. Z roku na rok było coraz gorzej.
Próbowałam wszystkiego: terapii rodzinnej (Julia nie chciała chodzić), rozmów z psychologiem szkolnym (usłyszałam tylko: „To trudny wiek”), nawet modlitwy. Nic nie pomagało. Julia zamykała się w swoim świecie i coraz częściej mówiła mi rzeczy, których żadna matka nie powinna usłyszeć.
Ostatnio zaczęła grozić, że się wyprowadzi. — I co wtedy zrobisz? — zapytała z kpiną. — Kto ci poda herbatę? Kto ci kupi zakupy? Myślisz, że ktoś cię tu potrzebuje?
Nie odpowiedziałam jej wtedy. Bo prawda była taka, że nie wiedziałam. Moje życie kręciło się wokół niej — nawet jeśli ona tego nie chciała.
Wieczorem zadzwoniła do mnie siostra z Białegostoku.
— Polina, co u ciebie? — zapytała cicho.
— Wszystko po staremu — odpowiedziałam wymijająco.
— Znowu pokłóciłaś się z Julią?
— Tak… Ona mnie nienawidzi.
— Nie mów tak — próbowała mnie pocieszyć. — To minie.
Ale ja już nie wierzyłam w te słowa.
Po rozmowie długo siedziałam przy kuchennym stole. Przeglądałam stare zdjęcia: Julia jako mała dziewczynka na placu zabaw; ja z mężem na wakacjach nad morzem; wspólne święta przy stole pełnym jedzenia i śmiechu. Gdzie to wszystko się podziało? Kiedy straciłyśmy siebie nawzajem?
Następnego dnia Julia wróciła późno do domu. Weszła do kuchni i rzuciła torbę na podłogę.
— Co jest na obiad? — zapytała bez emocji.
— Zupa pomidorowa — odpowiedziałam cicho.
— Znowu? Nie mogłabyś raz zrobić czegoś normalnego?
Poczułam, jak narasta we mnie gniew.
— Jeśli ci nie pasuje, możesz sobie ugotować sama! — wybuchłam.
Julia spojrzała na mnie z pogardą.
— Widzisz? Nawet gotować nie umiesz! Nic nie umiesz!
Wybiegła z kuchni trzaskając drzwiami swojego pokoju.
Usiadłam na krześle i zaczęłam płakać. Cóż z tego, że się wkurzyłam? Przecież to niczego nie zmieniło. Byłam tylko jeszcze bardziej samotna niż wcześniej.
Kilka dni później dostałam list polecony ze spółdzielni mieszkaniowej: podwyżka czynszu. Wiedziałam już wtedy, że nie dam rady sama tego opłacić. Próbowałam znaleźć dodatkową pracę — sprzątanie klatek schodowych, opieka nad starszą panią z sąsiedztwa — ale wszędzie słyszałam: „Za stara pani jest”, „Nie mamy wolnych miejsc”.
Julia coraz częściej znikała z domu na całe noce. Raz wróciła pobita — miała rozciętą wargę i podbite oko.
— Co się stało?!
— Nic ci do tego! — syknęła i zamknęła się w łazience.
Nie spałam całą noc, nasłuchując jej płaczu za drzwiami.
Zaczęłam się zastanawiać: może to ja jestem winna? Może naprawdę jestem ciężarem? Może Julia byłaby szczęśliwsza beze mnie?
Pewnego ranka znalazłam na stole kartkę: „Wyjeżdżam do Wrocławia. Nie dzwoń.”
Serce mi stanęło. Próbowałam do niej dzwonić, pisać wiadomości — bez odpowiedzi.
Minęły dwa tygodnie ciszy. Każdego dnia czekałam na znak od niej: telefon, SMS-a… Cokolwiek. W końcu zadzwoniła siostra:
— Polina… Julia jest u mnie. Jest cała i zdrowa.
Poczułam ulgę i jednocześnie żal. Dlaczego nie mogłyśmy być rodziną? Dlaczego wszystko musiało się tak skomplikować?
Dziś siedzę przy oknie i patrzę na szare bloki Warszawy. Myślę o Julii i o sobie sprzed lat. Czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy jeszcze kiedyś będziemy mogły rozmawiać bez krzyku i łez?
Cóż z tego, że się wkurzyłam? Czy gniew matki może naprawić złamane serce córki? A może czasem trzeba po prostu pozwolić odejść…