Odkryłam, że Marcin ma żonę – moja zemsta i jej gorzki smak. Czy było warto?
– Kłamiesz! – krzyknęłam, czując jak łzy napływają mi do oczu. Marcin patrzył na mnie z tym swoim spokojem, który kiedyś tak mnie urzekał, a teraz doprowadzał do szału. – Ola, proszę cię… To nie tak miało wyjść…
Wszystko zaczęło się w tej małej kawiarni na Mokotowie. Przyszłam tam po pracy, zmęczona, z głową pełną problemów. Marcin siedział przy stoliku obok i czytał gazetę. Zauważył, że rozlałam kawę na swój notes i bez słowa podał mi chusteczkę. Uśmiechnął się tak ciepło, że przez chwilę zapomniałam o całym świecie.
Zaczęliśmy rozmawiać. O życiu, o pracy, o marzeniach. Był inny niż wszyscy mężczyźni, których znałam – uważny, zabawny, czuły. Po kilku tygodniach spotkań byłam pewna, że to ten jedyny. Moja mama powtarzała: „Olu, uważaj na takich czarujących facetów”, ale ja nie słuchałam. Chciałam wierzyć, że tym razem los się do mnie uśmiechnął.
Pewnego wieczoru Marcin zadzwonił i powiedział, że nie może się spotkać. Coś w jego głosie mnie zaniepokoiło. Postanowiłam sprawdzić jego profil na Facebooku. Nie miał go – dziwne w dzisiejszych czasach. Zaczęłam szukać dalej. Wpisałam jego imię i nazwisko w Google i… znalazłam zdjęcie: Marcin z jakąś kobietą i dwójką dzieci. Podpis: „Rodzinny piknik – Marcin, Ania i dzieciaki”.
Serce mi stanęło. Przez chwilę miałam nadzieję, że to jakiś przypadek, ale zdjęcia były aktualne. Znalazłam profil tej kobiety – Anny. Miała zdjęcia z Marcinem sprzed tygodnia. Uśmiechali się do siebie jak szczęśliwe małżeństwo.
Nie spałam całą noc. Rano zadzwoniłam do Marcina.
– Kim jest Anna? – zapytałam bez ogródek.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Ola… Ja… To skomplikowane…
– Jesteś żonaty? – głos mi drżał.
– Tak… Ale to nie tak jak myślisz…
Wtedy coś we mnie pękło. Nie chciałam być tą drugą. Nie chciałam być ofiarą kolejnej męskiej zdrady. Przez kilka dni nie odbierałam od niego telefonów. W pracy byłam jak cień samej siebie – koleżanki pytały, co się dzieje, ale nie potrafiłam mówić o tym głośno.
W końcu postanowiłam działać. Nie mogłam pozwolić, żeby Marcin dalej żył w kłamstwie – ani wobec mnie, ani wobec swojej żony. Napisałam do Anny na Facebooku: „Musimy porozmawiać o Twoim mężu”. Odpisała niemal od razu, zaniepokojona.
Spotkałyśmy się w tej samej kawiarni, gdzie poznałam Marcina. Anna była piękna i elegancka, ale w jej oczach widziałam zmęczenie.
– O co chodzi? – zapytała od razu.
– Twój mąż… spotykał się ze mną przez kilka miesięcy. Nie wiedziałam, że jest żonaty.
Anna zbladła. Przez chwilę milczała, potem zaczęła płakać.
– To nie pierwszy raz – wyszeptała.
Poczułam ulgę i… wstyd jednocześnie. Ulga przyszła z poczucia sprawiedliwości – nie pozwoliłam mu dalej kłamać. Wstyd – bo widziałam ból tej kobiety i wiedziałam, że przyczyniłam się do jego powiększenia.
Marcin zadzwonił do mnie jeszcze tego samego dnia.
– Jak mogłaś to zrobić? Zniszczyłaś mi życie!
– To ty je zniszczyłeś! – krzyknęłam i rozłączyłam się.
Przez kolejne tygodnie żyłam jak na autopilocie. Anna napisała mi jeszcze raz – podziękowała za szczerość i powiedziała, że podjęła decyzję o rozwodzie. Marcin próbował się ze mną kontaktować, ale nie odbierałam już jego telefonów.
Moja mama była dumna ze mnie: „Dobrze zrobiłaś! Nie daj sobą pomiatać!” Ale ja czułam pustkę. Każdego dnia zadawałam sobie pytanie: czy naprawdę wygrałam? Czy zemsta przyniosła mi ulgę?
W pracy zaczęły się plotki – ktoś widział mnie z Anną w kawiarni i szybko rozeszły się wieści o „tej aferze”. Szefowa patrzyła na mnie z ukosa, koleżanki szeptały za plecami. Czułam się coraz bardziej samotna.
Któregoś wieczoru zadzwoniła do mnie Anna.
– Olu… Chciałabym ci podziękować za odwagę. Wiem, jak bardzo to musiało boleć.
Rozpłakałyśmy się obie przez telefon. Poczułam wtedy coś na kształt ulgi – może nie wszystko stracone?
Minęły miesiące. Marcin wyprowadził się od Anny, stracił kontakt z dziećmi. Ja próbowałam ułożyć sobie życie na nowo, ale długo nie potrafiłam zaufać żadnemu mężczyźnie. Każda nowa znajomość wydawała mi się podejrzana.
Dziś patrzę na tamte wydarzenia z dystansem i zastanawiam się: czy warto było niszczyć czyjeś życie dla własnej satysfakcji? Czy prawda zawsze musi boleć aż tak bardzo?
Może czasem lepiej zostawić pewne sprawy losowi? A może właśnie dzięki temu jestem dziś silniejsza? Co wy byście zrobili na moim miejscu?