Teściowa odkrywa, że wnuk pochodzi od dawcy — i odwraca się od całej rodziny

Gdyby ktoś mi powiedział, że jedno zdanie może przekreślić wszystko: miłość, troskę, plany na przyszłość i lata przywiązania — nie uwierzyłabym. A teraz żyję z tą prawdą każdego dnia. Nie jak z wyznaniem, ale jak z otwartą raną, która nie chce się zagoić. Bo w tej historii było dziecko. Nasz syn. Jej wnuk. Kochała go do szaleństwa — aż do chwili, gdy dowiedziała się, że nie jest „z krwi”.

Kiedy pobraliśmy się z Bartkiem, miałam dwadzieścia trzy lata, on dwadzieścia pięć. Młodzi, weseli, pełni nadziei. Marzyliśmy o rodzinie, o dzieciach. Chcieliśmy trójkę. Nie zwlekaliśmy, choć mieszkaliśmy wówczas w wynajętym mieszkaniu w Szczecinie, z groszami w kieszeni, oszczędzając na wszystkim i pozwalając sobie tylko na „luksus” w postaci pizzy na wynos raz w miesiącu. Ale byliśmy szczęśliwi. Naprawdę.

Miesiąc, dwa, pół roku — i nic. Zaczęliśmy się badać. U mnie wszystko było w idealnym porządku, a u Bartka… wyrok. Całkowita bezpłodność. Brak szans na potomstwo. Odwiedziliśmy kilka klinik, nawet pojechaliśmy do centrum reprodukcyjnego w Warszawie. Wszędzie to samo. Zamknął się w sobie. Proponował rozwód. Mówił: „Po co ci taki jak ja?”. Odsuwałam to. Nie wybierałam ojca swoich dzieci — wybrałam męża, człowieka, z którym chciałam iść przez życie. Podjęliśmy decyzję: dziecko będzie od dawcy.

To była długa droga. Dzięki delikatności lekarzy w klinice — przeszliśmy ją spokojnie. Bez bólu. Pokazano nam profile dawców, Bartek sam wybrał tego, który był do niego podobny — wzrost, włosy, kolor oczu. Nigdy nie zwątpiłam w naszą decyzję.

Teściowa, Wanda Marek, od początku była zaangażowana. Co miesiąc pytała: „No i co, Kasiu, kiedy już?”. Cieszyła się z nami, gdy dowiedziała się o ciąży. Urządziła ucztę, ściskała mnie jak własną córkę. Przez całą ciążę znosiła pierogi, skarpetki, rady, nawet stała ze mną w kolejce do przychodni. Muszę przyznać, że wtedy zaczęłam się do niej zbliżać. Myślałam, że mamy szczęście do niej.

Kiedy urodził się nasz syn — Bartuś, na cześć ojca — teściowa oszalała z radości. Od pierwszej chwili stała się babcią na pełen etat. Wózki, pieluchy, zabawki — wszystko. Nawet pokłóciła się z moją mamą o to, która pierwsza weźmie wnuka na ręce. Ale po szampanie śmiałyśmy się i przeprosiły. Było jak w bajce.

O tym, że Bartuś był od dawcy, wiedzieliśmy tylko my. Ale był kopią ojca — wyglądem i mimiką. Teściowa mówiła: „Bartek, to ty na pewno swojego zrobiłeś!”. Mąż tylko milczał, a ja co jakiś czas pytałam:
— Może powiemy?
On — „nie teraz”. Wstydził się. Bał się, że nie zrozumieją.

Czas mijał. Synek rósł, teściowa wciąż przynosiła mu zabawki, rozpieszczała, powtarzała: „Mam tylko jednego wnuka, więc nie żałujcie — będą samochody, będą helikoptery!”. Ale to jej „tylko” zaczęło mnie niepokoić.

A potem, gdy Bartuś skończył dwa lata, coraz częściej zaczęła podpuszczać nas do kolejnego dziecka.
— No kiedy w końcu podarujecie Bartusiowi siostrzyczkę? Albo braciszka? Będzie mu weselej! Kasia, może na Nowy Rok ty mu dasz braciszka, a ja piżamę? — śmiała się, ale wiedziałam, że mówi poważnie.

Wytrzymywałam. Aż do dnia, gdy przyszła „na herbatę” z kolejnym pluszowym misiem i kolejnym naleganiem na „szybkie rodzenie”. Wtedy pękłam.

— Wando… Bartuś jest od dawcy. Bartek jest bezpłodny. Nie będzie drugiego dziecka.

Cisza. Twarz teściowej zastygła. Oczy stały się szklane. Spojrzała na mnie, na syna, który podbiegł i pociągnął ją za rękę, i… odsunęła się. Bez słowa. Bez tłumaczenia. Po prostu… odcięła się. Wyszła bez pożegnania.

Powiedziałam Bartkowi. Westchnął tylko:
— No to zacznie się…

Minął tydzień. Teściowa nie dzwoniła. Nie odbierała. Mąż pojechał do niej — wrócił przygnębiony. Mówiła o pogodzie, zdrowiu, serialach, ale nie zapytała ani razu o Bartusia. Jakby przestał istnieć. Miesiąc później dowiedzieliśmy się, że przepisała mieszkanie. Nie na wnuka. Na siostrzenicę. Choć pół roku wcześniej zapewniała: „Wszystko dla Bartusia! Niech ma zabezpieczoną przyszłość!”.

Bartuś niedawno skończył trzy latka. Wanda nie przyszła. Nawet nie zadzwoniła. Ledwo powstrzymałam łzy, gdy syn zapytał:
— Mamo, a babcia Wanda o mnie zapomniała?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. I nie wiem, co będzie dalej. Bartek ma do mnie pretensje, że powiedziałam prawdę. Ale nie mogłam dłużej żyć w tym napięciu. Milczeć, gdy mnie naciskała. Ukrywać prawdę jak coś wstydliwego.

Mam tylko jedną nadzieję: że miłość do wnuka, nawet „nie z krwi”, okaże się silniejsza niż duma. Że kiedyś wróci. Zapuka. Przytuli. I znowu zapyta:
— No to co nowego u naszego Bartusia?

Bo krew to nie wszystko. Ważne, kto jest obok, gdy stawiasz pierwsze kroki. Kto trzyma za rękę. Kto zostaje. Mam nadzieję, że o tym przypomni… Póki nie jest za późno.

Czy naprawdę więzy krwi są ważniejsze niż miłość? Czy można tak po prostu przekreślić dziecko za prawdę? Co byście zrobili na moim miejscu?