„Będę miała tyle dzieci, ile zechcę!” – Krzyk mojej siostry, który rozdarł naszą rodzinę
— Mam już dość! Będę miała tyle dzieci, ile zechcę, i koniec! — wrzasnęła moja siostra, rzucając widelec na talerz z rosołem. W powietrzu zawisł ciężki, lepki od napięcia bezruch. Mama, siedząca po jej prawej stronie, zacisnęła usta i spuściła wzrok na poplamiony obrus. Tata, na drugim końcu stołu, przesunął się niespokojnie na krześle, jakby chciał uciec z własnego domu. Ja, z sercem ściśniętym jak pięść, nie wiedziałam, czy podejść do niej i ją przytulić, czy znów udawać, że mnie nie ma.
To nie był pierwszy raz, kiedy w naszej rodzinie wybuchła awantura o dzieci. Ale tym razem czułam, że coś się zmieniło na zawsze. Moja siostra, Agata, jest ode mnie młodsza o cztery lata. Zawsze była uparta i niepokorna — ja raczej cicha i ostrożna. Agata ma trzydzieści trzy lata i właśnie spodziewa się piątego dziecka. Mieszka z mężem Pawłem w dwupokojowym mieszkaniu na warszawskiej Pradze. Paweł pracuje jako kierowca autobusu miejskiego, zarabia uczciwie, ale ledwo starcza im do pierwszego. Kiedy Agata oznajmiła rodzinie o kolejnej ciąży, rozpętało się piekło.
— Agata, opamiętaj się! — syknęła ciocia Basia, zawsze najgłośniejsza przy stole. — Przecież ledwo wiążecie koniec z końcem!
— To nieodpowiedzialne — dodała mama z tym swoim tonem pełnym troski i wyrzutu jednocześnie. — Pomyśl o dzieciach, które już masz.
Próbowałam łagodzić sytuację: — Może warto trochę poczekać…
Agata spojrzała na mnie wzrokiem pełnym ognia:
— A ty co możesz wiedzieć? Masz w ogóle dzieci? Wiesz, jak to jest kochać tak mocno, że nie boisz się niczego?
Zabolało mnie to. Bo nie mam dzieci. Bo zawsze czułam się inna niż ona — ona odważna i bezkompromisowa, ja wiecznie wahająca się i pełna lęków. Ale tego popołudnia wszystko się przelało. Agata wstała od stołu, chwyciła torebkę i wyszła trzaskając drzwiami. Jej dzieci bawiły się w salonie, nieświadome burzy.
Przez kolejne tygodnie prawie nie mieliśmy z nią kontaktu. Mama płakała po nocach, tata coraz częściej znikał w barze na rogu. Ja próbowałam dzwonić do Agaty — odpowiadała krótko: „Jestem zajęta”, „Nie chcę rozmawiać”.
Rodzina zaczęła się rozpadać. Niedzielne obiady stały się nieznośnie ciche; wszyscy unikali tematu Agaty jak ognia. Ciocia Basia powtarzała: „Ktoś musi jej przemówić do rozsądku”. Mama obwiniała siebie: „Może byłam za surowa…”. Ja czułam się rozdarta między lojalnością wobec siostry a potrzebą spokoju w domu.
W końcu postanowiłam pojechać do niej bez zapowiedzi. Weszłam po skrzypiących schodach starej kamienicy i zadzwoniłam do drzwi. Otworzył Paweł — wyglądał na wykończonego.
— Jest z dziećmi w pokoju — rzucił bez entuzjazmu.
Weszłam ostrożnie. Agata siedziała na łóżku wśród sterty ubranek i zabawek. Miała rozczochrane włosy i dłonie splecione na dużym brzuchu.
— Po co przyszłaś? — zapytała bez cienia ciepła.
— Chciałam cię zobaczyć… pogadać…
Zapanowała niezręczna cisza. Dzieci biegały po korytarzu.
— Nie rozumiem, czemu wszyscy myślą, że mają prawo decydować o moim życiu — powiedziała cicho Agata. — Prosiłam was o pomoc? O pieniądze? Nie! Chcę tylko żyć po swojemu.
Usiadłam obok niej i ujęłam jej dłoń.
— Martwimy się o ciebie… o dzieci…
— Martwicie się? Raczej się wstydzicie! — przerwała mi gwałtownie. — Wstyd wam za mnie, że mam tyle dzieci, że mieszkam w ciasnocie… Ale ja jestem szczęśliwa! Dlaczego nie możecie tego zaakceptować?
Nie miałam odpowiedzi. Bo rzeczywiście — czasem czułam wstyd mówiąc o niej znajomym; bałam się plotek sąsiadów i komentarzy rodziny.
Agata rozpłakała się i pierwszy raz od dawna pozwoliła mi się przytulić. Poczułam jej samotność jak własną.
Od tego dnia próbowałam być bliżej niej, ale rana w rodzinie nie chciała się zagoić. Mama nie potrafiła powstrzymać kąśliwych uwag: „Nie wiem, jak dajesz radę”, „To nie jest życie dla dzieci”, „Kiedyś duże rodziny były normą… dziś to przesada”.
Kłótnie powtarzały się coraz częściej. W Wigilię nawet nie spotkaliśmy się wszyscy razem; Agata została z rodziną w domu. Tata próbował godzić wszystkich: „Jesteście siostrami — musicie się wspierać”. Ale słowa nic już nie zmieniały.
Sąsiedzi też mieli swoje zdanie. W warzywniaku usłyszałam: „Córka pani Marii to chyba zwariowała… Piąte dziecko? Kto dziś tak żyje?”. Zalała mnie fala gniewu i bezsilności.
Pewnego dnia dostałam SMS-a od Agaty: „Urodziłam. Zosia”. Pobiegłam do szpitala. Leżała sama z maleńką córeczką na rękach. Uśmiechnęła się do mnie zmęczona, ale szczęśliwa.
— Widzisz? Wszystko jakoś się układa…
Patrzyłam na nią z podziwem i smutkiem jednocześnie. Podziwiałam jej odwagę; bolało mnie to, co straciliśmy jako rodzina.
Dziś nadal jesteśmy podzieleni. Mama rzadko widuje Agatę i wnuki dorastają bez kontaktu z dziadkami czy kuzynami. Ja próbuję być mostem między wszystkimi, ale czasem czuję się bezradna wobec muru zbudowanego z uprzedzeń i lęku przed opinią innych.
Czasem pytam siebie: kto ma prawo decydować o czyimś życiu? Czy warto tracić rodzinę przez brak akceptacji dla czyichś wyborów? Czy kiedyś będziemy umieli spojrzeć sobie w oczy bez żalu?