Spotkanie z bezdomną matką i córką, które rozdarło moje serce – historia z krakowskiego mrozu

Zimny wiatr uderzył mnie w twarz, kiedy wyszedłem z piekarni na Długiej. Było już po dwudziestej, a ja spieszyłem się do domu, bo w głowie miałem jeszcze echa porannej kłótni z żoną. Znowu poszło o pieniądze – o to, że za dużo wydaję na głupoty, że nie myślę o przyszłości. „Marek, ty nigdy nie rozumiesz, co to znaczy martwić się o jutro!” – krzyczała rano Ewa. Zatrzasnęła za sobą drzwi i zostawiła mnie z poczuciem winy.

Wtedy ich zobaczyłem. Kobieta w znoszonej kurtce, z twarzą ukrytą pod kapturem, siedziała na kartonie przy wejściu do zamkniętego już sklepu. Obok niej skulona dziewczynka – może sześć lat, może mniej – tuliła do siebie pluszowego misia bez ucha. Przed nimi plastikowy kubek, w którym leżały dwa złote i kilka groszy. Przez chwilę chciałem przejść obojętnie, jak większość ludzi tego wieczoru. Ale coś mnie zatrzymało. Może to był ten misiu, a może spojrzenie dziecka – takie dorosłe, jakby już widziało więcej niż powinno.

Podszedłem niepewnie.
– Dobry wieczór… – zacząłem cicho. – Przepraszam, czy… czy mogę jakoś pomóc?
Kobieta spojrzała na mnie nieufnie.
– Nie chcemy kłopotów – powiedziała szybko. – Zaraz pójdziemy dalej.
– Nie o to chodzi… Mam tu trochę jedzenia. Może się przyda?
Wyciągnąłem z torby świeżą bułkę i czekoladowe mleko. Dziewczynka spojrzała na matkę pytająco.
– Dziękujemy… – szepnęła kobieta. – Ja jestem Monika, a to moja córka, Zosia.

Zosia nie sięgnęła po bułkę od razu. Patrzyła na mnie uważnie.
– Czy pan ma dom? – zapytała nagle.
Zatkało mnie.
– Mam…
– I łóżko? I ciepło?
Poczułem wstyd. Przypomniałem sobie własne dzieciństwo w Nowej Hucie – ciasne mieszkanie, ale zawsze ciepłe i pełne zapachu zupy pomidorowej.

Monika odwróciła wzrok.
– Przepraszam… Ona czasem pyta za dużo.
– Nie szkodzi – odpowiedziałem łamiącym się głosem. – Każde dziecko powinno mieć dom.

Nagle zza rogu wyszła starsza kobieta z siatkami. Spojrzała na nas z pogardą.
– Znowu tu siedzicie? Policję trzeba by wezwać! Tylko żebrać potraficie!
Monika skuliła się jeszcze bardziej.
– Przepraszam… Już idziemy…
Starsza kobieta splunęła pod nogi i odeszła mrucząc coś pod nosem.

Zrobiło mi się niedobrze. Usiadłem obok nich na zimnym chodniku.
– Nie musicie nigdzie iść. Przynajmniej nie teraz.
Monika spojrzała na mnie ze łzami w oczach.
– Pan nie rozumie… My już wszędzie byliśmy. W schronisku na Wielickiej nas okradli. W noclegowni na Dietla nie chcą dzieci. A rodzina…
Zawahała się.
– Rodzina uważa, że to moja wina. Że powinnam była zostać z ojcem Zosi, choć pił i bił…
Zosia wtuliła się w matkę mocniej.

Przez chwilę milczeliśmy wszyscy troje. W końcu zapytałem:
– A pani rodzice?
Monika roześmiała się gorzko.
– Ojciec nie żyje. Matka powiedziała, że nie będzie się wstydzić przed sąsiadami przez „córkę rozwódkę”. Brat mieszka w Anglii, od lat nie dzwoni.

Poczułem narastający gniew na cały świat. Na system, na ludzi, na siebie samego za to, że tyle razy przechodziłem obok takich historii obojętnie.

Nagle zadzwonił mój telefon. To była Ewa.
– Marek, gdzie jesteś? Miała być kolacja…
Spojrzałem na Monikę i Zosię.
– Ewuniu… Muszę ci coś powiedzieć. Spotkałem kogoś…
Usłyszałem westchnienie po drugiej stronie.
– Znowu? Marek, ty zawsze musisz się w coś wmieszać!
– Ewa, tu jest dziecko… One nie mają gdzie spać!
Cisza.
– I co? Chcesz je zabrać do nas? Zwariowałeś?
– Nie wiem… Ale nie mogę ich tu zostawić!
Rozłączyła się bez słowa.

Monika patrzyła na mnie z mieszanką nadziei i strachu.
– Nie chcę robić problemów…
– To nie problem – odpowiedziałem szybko. – Problemem jest to, że ludzie udają, że was nie widzą.

Wstałem i wyciągnąłem rękę do Zosi.
– Chodźcie ze mną. Przynajmniej ogrzejecie się chwilę u mnie w samochodzie. Potem coś wymyślimy.

W drodze do auta Monika opowiadała mi swoją historię: jak uciekła od męża-alkoholika po tym, jak pobił Zosię za rozlaną herbatę; jak przez pół roku tułały się po znajomych; jak jej własna siostra zamknęła przed nią drzwi „bo dzieciak płacze i sąsiedzi będą gadać”.

W samochodzie Zosia zasypiała niemal natychmiast na tylnym siedzeniu, trzymając mojego starego szalika jak skarb. Monika patrzyła przez okno na światła miasta.
– Czasem myślę, że lepiej byłoby wrócić do niego… Przynajmniej był dach nad głową…
Zacisnąłem dłonie na kierownicy.
– Nie wolno pani tak myśleć. On by was zniszczył.
Monika otarła łzę.
– Ale co ja mam zrobić? Nikt nie chce pomóc samotnej matce z dzieckiem…

Zadzwoniłem do kolegi z liceum – Piotra, który pracował w MOPS-ie.
– Piotrek, błagam cię… Jest kobieta z dzieckiem… Musisz coś wymyślić!
Po drugiej stronie usłyszałem westchnienie.
– Marek, przecież znasz realia… Schroniska pełne, a dla dzieci to już w ogóle dramat… Ale poczekaj… Może znajdę miejsce w hostelu interwencyjnym na Prądniku…

Czekaliśmy w aucie ponad godzinę. Monika opowiadała mi o tym, jak Zosia pyta czasem: „Mamo, czy kiedyś będziemy mieli własny pokój?”
W końcu Piotr oddzwonił:
– Jest miejsce! Ale tylko na tydzień… Potem muszą szukać dalej.

Odprowadziłem je pod drzwi hostelu. Zosia obudziła się i spojrzała na mnie sennymi oczami.
– Panie Marku… Czy mogę zatrzymać ten szalik?
Uśmiechnąłem się przez łzy.
– Jasne, Zosiu. Będzie ci przynosił szczęście.

Monika ścisnęła moją dłoń tak mocno, że aż zabolało.
– Dziękuję… Nie wiem nawet jak się odwdzięczyć…
Pokręciłem głową.
– Po prostu proszę wierzyć, że jeszcze będzie dobrze.

Wróciłem do domu późno w nocy. Ewa siedziała przy stole ze spuszczoną głową.
– I co teraz? – zapytała cicho. – Chcesz ratować cały świat?
Usiadłem naprzeciwko niej zmęczony jak nigdy wcześniej.
– Nie wiem… Ale wiem jedno: jeśli my nie pomożemy takim ludziom jak Monika i Zosia, to kto to zrobi?
Ewa popatrzyła na mnie długo bez słowa. W jej oczach zobaczyłem coś nowego – może cień zrozumienia?

Od tamtej nocy często wracam myślami do Moniki i Zosi. Czasem dzwonię do Piotra zapytać, czy coś wiadomo. Częściej jednak patrzę na własną rodzinę inaczej: doceniam ciepło domu, zapach świeżej pościeli i nawet te nasze codzienne kłótnie o drobiazgi wydają mi się teraz śmieszne wobec tego, co przeżywają inni.

Czy naprawdę tak trudno jest zauważyć drugiego człowieka? Czy nasze własne problemy są aż tak wielkie? A może wystarczy jeden gest – bułka, szalik albo po prostu rozmowa – by komuś przywrócić nadzieję?