Czekając na spotkanie: Między światłem a cieniem codzienności

Siedziałem w samochodzie, stukając nerwowo palcami w kierownicę. Słońce zachodziło powoli, rozlewając złote światło po pustym parkingu przed blokiem Martyny. Wrzesień był ciepły, suchy i słoneczny – taki, jakiego nie pamiętałem od lat. Ale to nie pogoda sprawiała, że serce waliło mi jak oszalałe. To był ten dzień. Dzień, w którym miałem jej powiedzieć prawdę.

Martyna spóźniała się już ponad pół godziny. Zawsze punktualna, zawsze zorganizowana – dziś nie odbierała telefonu. Próbowałem sobie wmówić, że to nic takiego. Może korek, może szef zatrzymał ją na ostatnią chwilę. Ale w głowie miałem tylko jej słowa z wczorajszego wieczoru: „Kamil, musimy porozmawiać”.

Opuściłem osłonę przeciwsłoneczną, bo niskie słońce raziło mnie w oczy. Martyna zawsze narzekała na to światło, kiedy wracała z pracy. Ile razy proponowałem jej, żeby zostawiała auto pod domem? Odsuwałbym ją do pracy, zabierał wieczorem. Ale ona zawsze powtarzała: „Nie chcę być od nikogo zależna”.

Zadzwoniłem do niej jeszcze raz. Bez odpowiedzi. Wysiadłem z samochodu i przeszedłem się kilka kroków po parkingu. W kieszeni czułem ciężar kluczy do jej mieszkania – kluczy, które oddała mi tydzień temu z uśmiechem, mówiąc: „Teraz to już naprawdę twój dom”.

Zadzwonił telefon. Numer nieznany.

– Halo?

– Kamil? Tu Zosia… – Głos siostry Martyny był cichy i drżący. – Możesz przyjechać do szpitala na Kopernika? Coś się stało…

Poczułem, jak świat wokół mnie zwalnia. Słowa Zosi docierały do mnie jak przez mgłę. Wsiadłem do samochodu i ruszyłem w stronę szpitala, nie pamiętając nawet, jak pokonałem te kilka kilometrów przez zakorkowane centrum Krakowa.

W poczekalni siedziała Zosia z matką Martyny. Obie miały czerwone oczy od płaczu. Zosia podeszła do mnie i przytuliła mnie mocno.

– Miała wypadek… – wyszeptała. – Samochód… ktoś wymusił pierwszeństwo…

Nie słuchałem dalej. W głowie miałem tylko jedno: muszę ją zobaczyć.

Lekarz pozwolił mi wejść na chwilę do sali. Martyna leżała blada, z zamkniętymi oczami, podłączona do aparatury. Usiadłem obok i wziąłem ją za rękę.

– Martyna… – wyszeptałem. – Przepraszam…

Nie wiem, ile czasu tam siedziałem. Wspominałem nasze wspólne chwile – pierwszą randkę nad Wisłą, nocne rozmowy o przyszłości, kłótnie o drobiazgi i te długie milczenia, kiedy każde z nas bało się powiedzieć to, co naprawdę czuje.

Wróciłem na korytarz. Matka Martyny spojrzała na mnie z wyrzutem.

– To twoja wina – powiedziała cicho. – Gdybyś ją odwiózł…

Chciałem zaprzeczyć, ale nie mogłem. Przez głowę przelatywały mi wszystkie nasze rozmowy o niezależności, o tym, że każdy powinien mieć swoje życie i przestrzeń. Czy to była prawda? Czy tylko wygodna wymówka?

Zosia usiadła obok mnie.

– Kamil… Martyna chciała ci coś powiedzieć. Wczoraj płakała cały wieczór.

Spojrzałem na nią pytająco.

– Powiedziała mi… że boi się, że cię straci. Że ostatnio jesteś inny, zamknięty w sobie. Że coś ukrywasz.

Zacisnąłem pięści. Przez ostatnie tygodnie rzeczywiście byłem inny. W pracy miałem coraz więcej problemów – szef groził zwolnieniem, a ja nie chciałem martwić Martyny. Udawałem przed nią, że wszystko jest w porządku, a w środku czułem się coraz bardziej samotny i zagubiony.

Przypomniałem sobie naszą ostatnią kłótnię.

– Kamil, ja już nie wiem, kim jesteśmy dla siebie – powiedziała wtedy Martyna. – Ty ciągle uciekasz w pracę, ja próbuję cię zatrzymać… Może lepiej będzie, jeśli trochę odpoczniemy od siebie?

Wtedy nie odpowiedziałem nic. Bałem się, że jeśli powiem choć słowo, wszystko się rozpadnie.

Wróciłem do sali Martyny późnym wieczorem. Lekarz powiedział, że jej stan jest stabilny, ale musi zostać na obserwacji.

Usiadłem przy jej łóżku i zacząłem mówić – o wszystkim, czego nigdy jej nie powiedziałem. O strachu przed utratą pracy, o poczuciu winy za nasze kłótnie, o tym, jak bardzo ją kocham i jak bardzo boję się przyszłości.

Nie wiem, czy mnie słyszała. Ale kiedy wychodziłem z sali, wydawało mi się, że jej dłoń lekko drgnęła w mojej.

Następnego dnia rano zadzwonił mój ojciec.

– Kamilu, musisz wrócić do domu. Mama jest chora…

Poczułem się rozdarty między dwoma światami – rodziną, która mnie potrzebuje i Martyną, której nie mogę zostawić samej.

Przez kolejne dni żyłem jak w zawieszeniu. Rano jechałem do szpitala do Martyny, wieczorem wracałem do domu rodziców pod Wieliczką. Wszędzie czułem się obcy.

Któregoś dnia Martyna obudziła się. Spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem.

– Kamil… czy ty jeszcze mnie kochasz?

Zacisnąłem jej dłoń mocniej.

– Bardziej niż kiedykolwiek.

Uśmiechnęła się słabo.

– To dlaczego tak trudno nam być razem?

Nie umiałem odpowiedzieć.

Dziś minął miesiąc od tamtego wieczoru. Martyna powoli wraca do zdrowia, ja znalazłem nową pracę bliżej domu rodziców. Nasze życie zmieniło się nieodwracalnie – już nigdy nie będziemy tacy sami jak przedtem.

Czasem zastanawiam się: czy można naprawdę zacząć wszystko od nowa? Czy wystarczy nam odwagi, żeby wybaczyć sobie nawzajem i sobie samym? Może właśnie to jest najtrudniejsze – nauczyć się żyć ze swoimi błędami i nie przestawać kochać mimo wszystko.