Gorycz Antoniny: Między miłością a niezrozumieniem

— Nie podziękowała mi, że zajmowałam się jej dzieckiem, a jeszcze nazwała mnie kłamczuchą — powiedziałam do siebie, zamykając za sobą drzwi. W kuchni unosił się zapach niedopitej kawy i czerstwego chleba. Słońce już dawno zaszło, a ja siedziałam przy stole, ściskając w dłoni kubek, jakby to była jedyna rzecz, która mnie jeszcze trzyma na tym świecie. Mam już sześćdziesiąt pięć lat. Sił coraz mniej, a obowiązków — jakby przybywa zamiast ubywać.

Nie jestem z żelaza. Czasem mam wrażenie, że wszyscy o tym zapomnieli. Moja córka, Marta, zawsze była uparta. Od dziecka musiała mieć ostatnie słowo. Ale nigdy nie sądziłam, że przyjdzie dzień, w którym spojrzy na mnie z takim chłodem w oczach i powie: „Mamo, przestań kłamać. Wiem, że nie byłaś z Zosią cały czas”.

Zosia to moja wnuczka. Siedmioletnia dziewczynka z burzą jasnych włosów i oczami jak dwa jeziora. Kocham ją nad życie. Gdy Marta wróciła do pracy po rozwodzie, nie miała wyjścia — musiałam się nią zająć. Nie narzekałam. Przynajmniej na początku. Każdego ranka budziłam się przed szóstą, robiłam śniadanie, szykowałam Zosię do szkoły, odprowadzałam ją przez pół miasta, potem wracałam do pustego mieszkania i czekałam na jej powrót. Czasem miałam wrażenie, że znów jestem młodą matką — tylko że teraz wszystko boli dwa razy bardziej.

Marta wracała późno. Zawsze zmęczona, rozdrażniona. „Dziękuję” słyszałam rzadko. Częściej — pretensje: że Zosia nie odrobiła lekcji na czas, że za dużo ogląda bajek, że nie zjadła obiadu. Próbowałam tłumaczyć: „Martuś, ona jest jeszcze mała, potrzebuje trochę luzu”. Ale ona tylko przewracała oczami.

Wczoraj wszystko się rozstrzygnęło. Zosia wróciła ze szkoły smutna i zamknięta w sobie. Usiadła przy stole i zaczęła rysować coś na kartce. Podeszłam do niej:

— Co się stało, kochanie?

— Nic — burknęła.

Nie naciskałam. Po godzinie zadzwonił telefon. Marta.

— Mamo, czy możesz dziś zostać z Zosią dłużej? Mam zebranie w pracy.

— Oczywiście — odpowiedziałam bez wahania.

Wieczorem Marta przyszła po córkę. Była wyraźnie zdenerwowana.

— Mamo, sąsiadka mówiła mi, że widziała cię na ławce w parku z panią Haliną, a Zosia bawiła się sama na placu zabaw! — zaczęła od progu.

— To nieprawda! Byłam cały czas obok niej! Może przez chwilę rozmawiałam z Haliną, ale miałam Zosię na oku!

— Przestań kłamać! — krzyknęła Marta. — Nie mogę ci ufać!

Zamarłam. Poczułam się tak, jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu.

— Marto… Jak możesz tak mówić? Oddałam ci wszystko! Całe życie ci pomagałam!

— Nie chcę słuchać twoich wymówek — rzuciła zimno i zabrała Zosię.

Zostałam sama. W ciszy mieszkania słyszałam tylko własny oddech i tykanie zegara. Przez całą noc przewracałam się z boku na bok. W głowie krążyły mi słowa córki: „Nie mogę ci ufać”.

Rano zadzwonił telefon. To była Halina.

— Antonino, co się stało? Wyglądałaś wczoraj na przybitą.

Opowiedziałam jej wszystko. Słuchała uważnie.

— Wiesz co? Twoja Marta nie docenia tego, co dla niej robisz. Moja synowa też taka jest — tylko wymagania i pretensje.

Westchnęłam ciężko.

— Może to ja coś robię źle? Może rzeczywiście powinnam bardziej pilnować Zosi?

Halina pokręciła głową:

— Nie daj sobie wmówić winy! Jesteś najlepszą babcią pod słońcem.

Ale te słowa nie przyniosły mi ulgi.

Przez kolejne dni Marta nie dzwoniła. Zosia też nie przyszła. Mieszkanie wydawało się jeszcze bardziej puste niż zwykle. Chodziłam od okna do okna, patrzyłam na bawiące się dzieci i czułam narastającą gorycz.

W końcu zebrałam się na odwagę i poszłam do Marty. Otworzyła mi drzwi bez słowa.

— Marto… Musimy porozmawiać.

Spojrzała na mnie chłodno.

— O czym?

— O nas. O tym wszystkim… Ja naprawdę staram się jak mogę. Kocham Zosię jak własne dziecko. Ale nie jestem już młoda… Potrzebuję trochę wsparcia, zrozumienia… A ty zamiast tego oskarżasz mnie o kłamstwo!

Marta milczała przez chwilę.

— Mamo… Ja też mam ciężko. Praca mnie wykańcza, a po rozwodzie wszystko jest na mojej głowie…

— Ale ja też mam swoje granice! — przerwałam jej drżącym głosem. — Nie chcę być tylko darmową opiekunką! Chciałabym czasem usłyszeć zwykłe „dziękuję”.

W jej oczach pojawiły się łzy.

— Przepraszam… Nie chciałam cię zranić…

Objęłyśmy się bez słów. Poczułam ulgę — ale też smutek. Bo wiedziałam, że ta rana tak łatwo się nie zagoi.

Dziś siedzę przy oknie i patrzę na światło zachodzącego słońca. Myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy naprawdę warto poświęcać się dla innych bez reszty? Czy miłość do rodziny zawsze musi oznaczać rezygnację z siebie? Może czasem trzeba postawić granicę — nawet jeśli boli.