W cieniu teściowej: Walka o przetrwanie w polskiej rodzinie – szczera spowiedź żony i matki
– Nie damy już rady, mamo. Po prostu nie damy – głos Marka drżał, a ja czułam, jak moje serce wali mi w piersi. Siedzieliśmy przy kuchennym stole, na którym leżały nieotwarte rachunki i lista wydatków na kolejny miesiąc. Teściowa patrzyła na nas z niedowierzaniem, jej oczy błyszczały gniewem i rozczarowaniem.
– To ja was wychowałam, a teraz zostawiacie mnie samą? – jej głos przeszedł w szept, ale w tym szeptcie było więcej bólu niż w krzyku.
Nie wiedziałam, gdzie podziać wzrok. Przez lata starałam się być dobrą synową. Gotowałam jej ulubione pierogi, sprzątałam po niej, kiedy przychodziła do nas na niedzielne obiady, słuchałam jej opowieści o dawnych czasach. Ale nigdy nie czułam się wystarczająco dobra. Zawsze była jakaś uwaga, jakieś „za mało”, „za rzadko”, „nie tak”.
Ostatnie miesiące były dla nas koszmarem. Marek stracił pracę w fabryce, a ja ledwo wiązałam koniec z końcem jako kasjerka w Biedronce. Nasza córka Ola zaczęła mieć problemy w szkole – coraz częściej wracała smutna i zamknięta w sobie. Syn, Kuba, marzył o nowych korkach do piłki, ale nawet na to nie mogliśmy sobie pozwolić. Każdy dzień był walką o przetrwanie.
A teściowa? Odkąd zmarł teść, była sama. Rozumiem jej ból i samotność, ale nie rozumiała naszego. Co miesiąc przynosiła rachunki za prąd i gaz, oczekując, że je zapłacimy. Czasem zostawała na kilka dni, narzekając na zdrowie i samotność. Czułam się jak między młotem a kowadłem – rozdarta między lojalnością wobec męża i dzieci a poczuciem obowiązku wobec niej.
– Mamo, nie chodzi o to, że chcemy cię zostawić – Marek próbował tłumaczyć – Po prostu nie mamy już z czego dawać. Sami ledwo ciągniemy.
– To po co braliście kredyt na ten samochód? – rzuciła z wyrzutem.
Zacisnęłam dłonie na kolanach. Ten samochód był nam potrzebny – do pracy, do szkoły dzieci. Ale dla niej to był symbol naszej „rozrzutności”.
– Mamo, to nie tak…
– Nie tłumacz się! Gdyby twój ojciec żył…
Nie wytrzymałam. – Pani Zofio, proszę… My naprawdę robimy wszystko, co możemy. Proszę nas zrozumieć.
Spojrzała na mnie chłodno. – Ty się nie wtrącaj. To sprawa rodziny.
Zabolało mnie to bardziej niż chciałam przyznać. Przecież byłam częścią tej rodziny od piętnastu lat! Ale dla niej zawsze byłam „tą obcą”.
Po jej wyjściu w domu zapadła cisza. Marek siedział z głową w dłoniach. Ola płakała w swoim pokoju – słyszałam jej ciche szlochy przez cienką ścianę. Kuba próbował mnie pocieszyć rysunkiem przedstawiającym naszą rodzinę trzymającą się za ręce.
Wieczorem usiedliśmy z Markiem na kanapie.
– Może przesadziliśmy? – zapytał cicho.
– Nie. Musieliśmy to zrobić. Dłużej byśmy nie wytrzymali…
Ale czy naprawdę musieliśmy? Czy nie mogliśmy jeszcze trochę zacisnąć pasa? Może powinnam była znaleźć drugą pracę? Może powinniśmy byli sprzedać samochód?
Następnego dnia teściowa zadzwoniła do Marka.
– Nie chcę was widzieć – powiedziała zimno – Poradzę sobie sama.
Marek był zdruzgotany. Przez kolejne dni chodził jak cień. Ja próbowałam trzymać dom w ryzach – gotowałam najtańsze obiady, szukałam promocji w sklepach, liczyłam każdy grosz.
W pracy koleżanki pytały:
– Coś się stało? Wyglądasz na zmęczoną.
Nie miałam siły tłumaczyć. Wszyscy mają swoje problemy.
Wieczorami leżałam obok Marka i słuchałam jego ciężkiego oddechu. Wiedziałam, że cierpi. Wiedziałam też, że Ola obwinia siebie za kłótnie dorosłych, a Kuba coraz częściej pytał:
– Mamo, dlaczego babcia już do nas nie przychodzi?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
Minęły tygodnie. Teściowa nie dawała znaku życia. W końcu zadzwoniła sąsiadka:
– Pani Zosiu coś się stało? Od kilku dni nie wychodzi z domu…
Serce mi stanęło. Pojechaliśmy tam z Markiem natychmiast. Zofia leżała na kanapie, osłabiona i zapłakana.
– Przepraszam… – wyszeptała – Nie chciałam was obciążać… Po prostu boję się być sama.
Płakaliśmy wszyscy razem. Wtedy zrozumiałam, że czasem największym ciężarem jest samotność, a nie rachunki czy brak pieniędzy.
Od tamtej pory próbujemy budować wszystko od nowa – krok po kroku. Uczymy się mówić o swoich potrzebach i granicach bez wyrzutów sumienia. Nie jest łatwo. Czasem mam wrażenie, że jestem niewidzialna między tymi wszystkimi oczekiwaniami i żalami.
Ale czy naprawdę można być wystarczająco dobrą synową? Czy kiedykolwiek zasłużę na jej akceptację? A może najważniejsze jest to, bym sama siebie zaakceptowała?