Kiedy serce pęka: Wyznanie matki, która straciła swojego Michała
– Mamo, mogę jeszcze chwilę zostać na dworze? – zapytał Michał, patrząc na mnie tymi swoimi wielkimi, brązowymi oczami. Był czerwcowy wieczór, powietrze pachniało lipą, a ja – jak zwykle – wahałam się między chęcią chronienia go przed całym światem a pragnieniem, by pozwolić mu być dzieckiem.
– Tylko pięć minut, Michałku. Potem kolacja! – odpowiedziałam, nieświadoma, że to ostatni raz, kiedy usłyszę jego głos.
Te pięć minut zmieniło wszystko. Wystarczyło jedno nieostrożne przejście przez ulicę, jeden samochód, który nie zdążył zahamować. Kiedy usłyszałam pisk opon i krzyk sąsiadki, wybiegłam z domu boso. Michał leżał na asfalcie. Pamiętam tylko jego nieruchome ciało i własny krzyk, który rozdarł wieczorne powietrze.
Od tamtej chwili czas przestał istnieć. Wszystko działo się jakby poza mną: karetka, policja, sąsiedzi szepczący za plecami. Mąż, Andrzej, stał obok mnie jak cień – milczący i zimny. Nie płakał. Ja nie mogłam przestać.
Pogrzeb był jak zły sen. Ludzie przychodzili, ściskali mi ręce, mówili: „Trzymaj się”, „Czas leczy rany”, „Bóg tak chciał”. Chciałam krzyczeć na każdego z nich. Jak można mówić takie rzeczy matce, która właśnie pochowała swoje dziecko? Każde słowo bolało bardziej niż poprzednie.
W domu zapanowała cisza. Andrzej zamknął się w sobie jeszcze bardziej. Przestał ze mną rozmawiać. Siedział godzinami w garażu albo wychodził na długie spacery bez słowa. Czułam się niewidzialna. Czułam się winna. Gdybym tylko nie pozwoliła mu wyjść… Gdybym była bardziej stanowcza… Może wtedy Michał by żył.
Moja mama próbowała mnie pocieszać:
– Aniu, musisz być silna. Masz jeszcze nas.
Ale ja nie chciałam nikogo. Chciałam tylko Michała.
Zaczęły się kłótnie z Andrzejem. On twierdził, że za bardzo się zamartwiam, że musimy wrócić do normalności.
– Nie możemy żyć przeszłością – powiedział pewnego wieczoru. – Musimy iść dalej.
– Jak mam iść dalej bez niego? – wykrzyczałam mu prosto w twarz.
Nie odpowiedział. Wyszedł trzaskając drzwiami.
Przyjaciele przestali dzwonić. Sąsiedzi zaczęli mnie unikać na klatce schodowej. W sklepie czułam na sobie spojrzenia i szeptane rozmowy: „To ta matka…”. Nikt nie wiedział, co powiedzieć. Nikt nie chciał rozmawiać o śmierci dziecka.
Z czasem zaczęłam szukać pomocy w internecie. Trafiłam na forum dla rodziców po stracie dzieci. Tam po raz pierwszy poczułam się zrozumiana. Tam mogłam napisać: „Nie radzę sobie”, i ktoś odpowiadał: „Ja też”.
Ale w domu było coraz gorzej. Andrzej zaczął pić. Coraz częściej wracał późno i śmierdział alkoholem. Kiedy próbowałam z nim rozmawiać, wybuchał:
– Myślisz, że tylko ty cierpisz? Ja też straciłem syna!
– Ale ty nawet nie płaczesz! – wyrzuciłam mu.
– Bo ktoś musi być silny! – krzyknął i wyszedł.
Czułam się coraz bardziej samotna. Mama przynosiła mi obiady, ale nie potrafiła rozmawiać o Michału. Ojciec unikał tematu jak ognia. Brat przyjechał raz i powiedział:
– Musisz się ogarnąć, Anka. Życie toczy się dalej.
Chciałam go uderzyć za te słowa.
Najgorsze były noce. Leżałam w łóżku i słuchałam ciszy. Czasem wydawało mi się, że słyszę kroki Michała na korytarzu albo jego śmiech w ogrodzie. Wstawałam i szukałam go po całym domu, choć wiedziałam, że to niemożliwe.
Pewnego dnia znalazłam w szufladzie jego rysunek: nasza rodzina na tle wielkiego słońca. Michał napisał pod spodem: „Kocham was najbardziej na świecie”. Zalałam się łzami.
Zaczęłam chodzić do psychologa. To była trudna decyzja – w naszej rodzinie nikt nigdy nie mówił o uczuciach, a już na pewno nie chodził do specjalistów od „głowy”. Ale wiedziałam, że sama sobie nie poradzę.
Na terapii po raz pierwszy powiedziałam głośno:
– Czuję się winna.
Psycholog spojrzała na mnie łagodnie:
– To naturalne uczucie po stracie dziecka. Ale to nie twoja wina.
Nie uwierzyłam jej wtedy. Ale wracałam co tydzień.
Andrzej nie chciał słyszeć o terapii:
– To dla słabych – powiedział pogardliwie.
– Może właśnie dlatego jesteśmy tacy nieszczęśliwi – odpowiedziałam cicho.
Minęły miesiące. Zaczęliśmy żyć obok siebie jak współlokatorzy. Każde z nas zamknięte w swoim bólu. Pewnego dnia Andrzej spakował walizkę i wyprowadził się do matki.
– Nie mogę tu dłużej być – powiedział tylko.
Nie zatrzymałam go.
Zostałam sama w pustym mieszkaniu pełnym wspomnień po Michału. Czasem wydaje mi się, że już nigdy nie będę szczęśliwa. Ale uczę się żyć z bólem. Uczę się mówić o nim głośno.
Często zastanawiam się: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy kiedykolwiek przestanę czuć tę pustkę? Może ktoś z was zna odpowiedź…