Między tęsknotą a niechęcią: Wakacje u teściowej w Częstochowie

– Znowu przyjeżdżacie? – usłyszałam w słuchawce głos teściowej, zanim jeszcze zdążyłam powiedzieć „dzień dobry”. Przez chwilę miałam ochotę się rozłączyć, udawać, że to pomyłka. Ale przecież to była nasza rodzinna tradycja: raz do roku, na początku lipca, pakowaliśmy się z mężem i dziećmi do samochodu i jechaliśmy do Częstochowy. Do niej. Do teściowej, która sama nie wiedziała, czy nas kocha, czy nie znosi.

Mieszkamy pod Warszawą, więc podróż trwała kilka godzin. Dzieci marudziły, mąż milczał, a ja w myślach układałam scenariusze rozmów. „Może w tym roku będzie lepiej”, powtarzałam sobie naiwnie. Ale już od progu wiedziałam, że to złudzenie. Teściowa stała w drzwiach z zaciśniętymi ustami i spojrzeniem, które mówiło wszystko: „Po co tu przyjechaliście?”.

– Dzień dobry, mamo – powiedział mój mąż, całując ją w policzek. Ja podałam jej rękę, ale ona tylko skinęła głową.

– Dzieci, zdejmijcie buty! – rzuciła ostro do wnuków, które już biegły do salonu. – Nie po dywanie! – dodała jeszcze głośniej.

Wiedziałam, że to będzie trudny tydzień. Teściowa od lat żyła sama, odkąd teść zmarł. Często dzwoniła do nas z pretensjami: że za rzadko przyjeżdżamy, że nie interesujemy się jej zdrowiem. Ale kiedy już byliśmy na miejscu, zachowywała się tak, jakbyśmy byli intruzami.

Pierwszego wieczoru usiedliśmy do kolacji. Stół był zastawiony jak na święta – pierogi, schabowy, kompot z wiśni. Dzieci były zachwycone.

– Babciu, a mogę jeszcze jednego pieroga? – zapytała Hania.

– Nie wiem, czy ci się zmieści – odpowiedziała teściowa chłodno. – Ale jak musisz…

Mąż próbował rozładować atmosferę:

– Mamo, wszystko pyszne! Napracowałaś się.

– A kto miał to zrobić? – odburknęła. – Wy przecież nie macie czasu nawet zadzwonić.

Zamilkliśmy. W powietrzu zawisło napięcie. Czułam się jak na egzaminie, na którym nie znam odpowiedzi na żadne pytanie.

Następnego dnia postanowiłam pomóc jej w kuchni. Może wspólna praca nas zbliży? Ale kiedy tylko weszłam do kuchni, usłyszałam:

– Lepiej już idź do dzieci. Ja sobie poradzę.

– Może chociaż ziemniaki obiorę? – zaproponowałam nieśmiało.

– Nie trzeba. I tak zawsze robisz to za grubo.

Poczułam ukłucie żalu. Przecież chciałam dobrze. Wróciłam do salonu i usiadłam obok męża.

– Ona mnie nie chce tutaj – wyszeptałam mu do ucha.

– Daj jej czas – odpowiedział cicho. – Ona po prostu taka jest od śmierci taty.

Ale ja czułam się coraz gorzej. Każdego dnia teściowa znajdowała powód do narzekania: a to dzieci za głośno się bawią, a to zostawiliśmy kubek na stole, a to nie tak podlewamy kwiaty na balkonie.

Wieczorami słyszałam jej rozmowy telefoniczne z sąsiadką:

– Przyjechali… Tak, znowu… No niby rodzina… Ale wie pani, jak to jest…

Czułam się jak intruz we własnej rodzinie. Zaczęłam unikać jej wzroku, wychodziłam z dziećmi na spacery po Jasnej Górze tylko po to, by nie siedzieć w domu.

Pewnego dnia dzieci wróciły zapłakane ze spaceru z babcią.

– Babcia powiedziała, że lepiej by było, gdybyśmy zostali w Warszawie – szlochała Hania.

Serce mi pękło. Poszłam do teściowej i zapytałam wprost:

– Dlaczego tak pani mówi dzieciom?

Spojrzała na mnie zimno:

– Bo taka jest prawda. Tu jest cisza i spokój bez was.

Nie wytrzymałam. Łzy napłynęły mi do oczu.

– To po co nas pani zaprasza? Po co te telefony pełne pretensji?

Przez chwilę milczała. Potem usiadła ciężko na krześle i westchnęła:

– Bo czasem tęsknię… Ale kiedy już jesteście… wszystko mnie drażni. Wasz hałas, wasze zwyczaje… Ja już nie umiem żyć w rodzinie.

Usiadłam naprzeciwko niej. Po raz pierwszy zobaczyłam w jej oczach smutek zamiast złości.

– Może powinniśmy przyjeżdżać rzadziej? Albo krócej?

Pokręciła głową:

– Nie wiem… Chciałabym być blisko was… ale nie potrafię tego okazać. Może jestem już za stara na zmiany.

Wróciłam do pokoju i długo płakałam w poduszkę. Mąż próbował mnie pocieszyć:

– Ona naprawdę cię lubi… tylko nie umie tego pokazać.

Ale ja czułam się wyczerpana emocjonalnie. Każdy dzień był walką o akceptację, której nigdy nie dostanę.

Ostatniego dnia przed wyjazdem teściowa podeszła do mnie niespodziewanie i podała mi słoik domowych ogórków.

– Weźcie… może dzieciom posmakują.

Uśmiechnęłam się przez łzy:

– Dziękuję…

Po powrocie do domu długo myślałam o tych wakacjach. Czy można kochać kogoś i jednocześnie nie znosić jego obecności? Czy rodzina to tylko więzy krwi, czy coś więcej? Może czasem trzeba zaakceptować, że niektórych mostów nie da się zbudować… Ale czy warto przestawać próbować?