Palaćinki o czwartej nad ranem – co zobaczyłam pod drzwiami syna złamało mi serce

Czwarta nad ranem. W kuchni cicho, tylko zegar tyka i światło lodówki rozlewa się po blacie. Mąka, mleko, jajka – wszystko przygotowane. Zawsze robię palaćinki dla wnuków, kiedy zostają u mnie na noc. Ale dziś nie śpią u mnie. Dziś jadę do nich, do mieszkania mojego syna, Pawła. Obiecałam, że przywiozę świeże palaćinki na śniadanie. Wiem, że to drobiazg, ale dla mnie to cały świat – być potrzebną.

Pakuję jeszcze ciepłe naleśniki do pudełka, zakładam płaszcz i wychodzę na klatkę schodową. W powietrzu czuć chłód i ciszę miasta przed świtem. Idę powoli, bo kolano boli coraz bardziej. Ale nie narzekam – matka nie narzeka. Matka daje radę.

Pod drzwiami Pawła staję chwilę przed piątą. Dzwonię dzwonkiem raz, drugi. Cisza. W końcu słyszę kroki i szuranie kapci.

– Mama? – głos syna brzmi zaspany i… zirytowany?

– Przepraszam, Pawełku, wiem, że wcześnie, ale chciałam, żeby palaćinki były świeże dla dzieci.

Otwiera drzwi tylko na szparkę. Za nim widać rozczochraną Magdę, jego żonę. Patrzy na mnie z wyrzutem.

– Mamo, mówiłem ci, żebyś nie przychodziła tak wcześnie – syczy Paweł.

– Ale… przecież prosiłeś o palaćinki…

– Tak, ale nie o czwartej rano! – Magda przewraca oczami. – Dzieci jeszcze śpią. My też chcieliśmy pospać.

Stoję w progu z pudełkiem w rękach. Czuję się jak intruz w domu własnego syna. Przez chwilę mam ochotę się rozpłakać, ale zaciskam usta.

– Przepraszam… Chciałam dobrze…

Paweł bierze ode mnie pudełko bez słowa. Magda zamyka drzwi niemal przed moim nosem.

Schodzę powoli po schodach. Kolano boli bardziej niż zwykle. W głowie dudni mi jedno pytanie: kiedy stałam się zbędna?

Wracam do pustego mieszkania. Siadam przy stole i patrzę na zegar. Jest piąta dziesięć. Zawsze o tej porze budziłam dzieci do szkoły, szykowałam śniadanie, pakowałam kanapki. Teraz mam tylko ciszę i wspomnienia.

Telefon milczy przez cały dzień. Ani Paweł, ani Magda nie dzwonią. Wnuki pewnie nawet nie wiedzą, że byłam pod ich drzwiami.

Wieczorem próbuję zadzwonić do Pawła.

– Cześć, mamo – odbiera po kilku sygnałach.

– Chciałam zapytać… czy dzieciom smakowały palaćinki?

– Tak, były dobre. Ale mamo… musisz zrozumieć, że mamy swoje życie. Nie możesz tak po prostu wpadać bez zapowiedzi.

– Ale przecież prosiłeś…

– Prosiłem o palaćinki na niedzielne śniadanie, nie o pobudkę o świcie! Magda jest zmęczona, ja też pracuję do późna…

Czuję, jak łzy napływają mi do oczu.

– Przepraszam… Nie chciałam przeszkadzać…

– Wiem, mamo. Ale musisz trochę odpuścić.

Odkładam słuchawkę i przez chwilę siedzę w ciszy. Wspominam czasy, gdy Paweł był mały – jak tulił się do mnie po koszmarach, jak płakał przy pierwszym złamanym sercu. Zawsze byłam obok. Teraz jestem tylko ciężarem?

Następnego dnia spotykam sąsiadkę, panią Zofię.

– Co taka smutna? – pyta z troską.

Opowiadam jej wszystko – o palaćinkach, o Pawle i Magdzie.

– Oj kochana… dzieci teraz mają swoje życie. My już im niepotrzebne – wzdycha pani Zofia. – Ja też już rzadko widuję wnuki.

Ale czy to naprawdę tak powinno być? Czy całe życie poświęcone dzieciom kończy się samotnością?

Wieczorem dzwoni moja córka, Ania.

– Mamo, słyszałam od Pawła… Nie przejmuj się tak. On czasem przesadza.

– Może rzeczywiście powinnam dać wam więcej przestrzeni…

– Mamo! My cię kochamy! Ale musisz też pomyśleć o sobie. Może znajdziesz jakieś zajęcia dla siebie? Klub seniora? Kurs tańca?

Uśmiecham się przez łzy.

– A może po prostu jestem już za stara na nowe początki?

Ania śmieje się ciepło:

– Nigdy nie jest za późno!

Ale w środku czuję pustkę i żal. Całe życie byłam matką – czy potrafię być kimś innym?

Mijają tygodnie. Staram się mniej dzwonić do dzieci, nie narzucać się z pomocą. Ale samotność boli coraz bardziej. Czasem łapię się na tym, że rozmawiam sama ze sobą w kuchni.

Pewnego dnia Paweł dzwoni pierwszy:

– Mamo… przepraszam za tamto rano. Byliśmy zmęczeni i źle to wyszło…

– Nic się nie stało…

– Chciałem zapytać… może przyjdziesz w niedzielę na obiad? Dzieci tęsknią za tobą.

Serce mi mięknie.

– Oczywiście! Upiekę szarlotkę!

Kiedy w niedzielę siedzimy razem przy stole, wnuki śmieją się i opowiadają o szkole. Paweł patrzy na mnie z wdzięcznością.

Ale w głowie wciąż mam pytanie: czy naprawdę można być szczęśliwym, gdy całe życie oddało się innym? Czy matka kiedykolwiek przestaje być potrzebna?

Może powinnam nauczyć się żyć także dla siebie? Czy wy też czasem czujecie się zbędni we własnej rodzinie?