„Chcę rozwodu” — Gdy mój świat runął w jeden wieczór
„Chcę rozwodu.”
Te dwa słowa rozdarły ciszę naszego mieszkania na warszawskim Mokotowie jak nóż. Stałam w kuchni, w rękach trzymałam kubek z herbatą, który nagle stał się zbyt ciężki. Michał, mój mąż od piętnastu lat, patrzył na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby już dawno podjął decyzję. Nasza córka, Zuzia, siedziała w swoim pokoju i śpiewała pod nosem piosenkę z TikToka, nieświadoma, że jej dzieciństwo właśnie się kończy.
— Co powiedziałeś? — zapytałam cicho, czując jak serce wali mi w piersi.
— Chcę rozwodu, Magda. Nie mogę już tak żyć. Udajemy przed sobą i przed Zuzią. To nie ma sensu.
Poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przez chwilę miałam ochotę krzyczeć, błagać go, żeby został. Ale w głowie rozbrzmiewały mi słowa mojej babci: „Nie pozwól nigdy, żeby ktoś cię zdeptał. Lepiej być samą niż samotną przy kimś.”
Michał był moją pierwszą wielką miłością. Poznaliśmy się na studiach na Politechnice Warszawskiej. On — zawsze ambitny, z głową pełną pomysłów na biznesy, ja — spokojna, ceniąca stabilizację i rodzinne ciepło. Przez lata wydawało mi się, że się uzupełniamy. Ale od kilku lat coraz częściej czułam się niewidzialna. Michał wracał późno z pracy, wiecznie zmęczony i rozdrażniony. Zuzia pytała mnie czasem: „Mamo, czemu tata jest taki smutny?”
Ostatnie miesiące były pasmem kłótni i milczenia. On zarzucał mi brak ambicji, ja jemu — brak obecności. W końcu przestałam walczyć o rozmowę. Zaczęliśmy żyć obok siebie.
Tamtego wieczoru zebrałam się w sobie i zapytałam:
— Czy to przez kogoś innego?
Michał spuścił wzrok.
— Jest ktoś… W pracy. Marta. Z nią czuję się znowu ważny. Nie krzyczy na mnie za brudne naczynia, nie wypomina mi nieobecności. Po prostu… jest łatwiej.
Zrobiło mi się niedobrze. Przypomniałam sobie wszystkie te wieczory, kiedy czekałam na niego z kolacją, a on dzwonił, że „zostaje dłużej”. Wszystkie święta spędzone u jego rodziców, gdzie zawsze byłam „za mało” — za mało przebojowa, za mało zaradna.
Przez kolejne dni mieszkaliśmy razem jak obcy ludzie. Michał spał na kanapie w salonie. Zuzia wyczuwała napięcie — zaczęła moczyć się w nocy, chociaż od dawna nie miała takich problemów.
Pewnego wieczoru przyszła do mnie do łóżka.
— Mamo, czy tata nas zostawi?
Objęłam ją mocno.
— Tata zawsze będzie twoim tatą. Ale czasem dorośli muszą się rozstać, żeby nie byli smutni.
Płakała długo w moich ramionach. Ja płakałam razem z nią.
Michał wyprowadził się tydzień później do kolegi z pracy. W mieszkaniu zrobiło się cicho i zimno. Próbowałam funkcjonować normalnie — praca w szkole podstawowej jako nauczycielka matematyki, zakupy, obiady, odrabianie lekcji z Zuzią. Ale wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta, czując się jak najstarsza kobieta świata.
Moja mama przyjechała z Białegostoku zaraz po tym, jak dowiedziała się o wszystkim.
— Magda, ty zawsze byłaś silna. Pamiętaj: masz Zuzię i masz siebie. Nie pozwól mu odebrać ci godności.
Te słowa powtarzałam sobie jak mantrę każdego ranka.
Z czasem nauczyłam się robić rzeczy, których wcześniej nie potrafiłam — wymienić żarówkę w łazience, naprawić cieknący kran, sama zawieźć Zuzię na zajęcia taneczne na drugi koniec miasta. Zaczęłam chodzić na jogę do pobliskiego domu kultury. Poznałam tam kilka kobiet po przejściach — każda miała swoją historię o zdradzie i samotności.
Któregoś dnia spotkałam sąsiadkę z piętra niżej — panią Halinę.
— Magda, podziwiam cię. Ja bym się rozpadła na kawałki po czymś takim.
Uśmiechnęłam się blado.
— Nie mam wyboru. Muszę być silna dla Zuzi.
Najtrudniejsze były weekendy, kiedy Michał zabierał Zuzię do siebie i do Marty. Wtedy mieszkanie wydawało się jeszcze większe i bardziej puste. Czasem widziałam ich razem na placu zabaw — Michał śmiał się do Marty tak, jak już dawno nie śmiał się do mnie.
Zuzia wracała podekscytowana:
— Mamo! Tata kupił mi nowego misia! Marta robi najlepsze naleśniki!
Starałam się nie okazywać bólu.
— To super, kochanie. Cieszę się, że dobrze się bawiliście.
Wieczorami jednak płakałam w poduszkę ze złości i żalu — do Michała, do Marty, do siebie samej za to, że nie byłam „wystarczająca”.
Minął rok. Nauczyłam się żyć sama ze sobą i z własnymi myślami. Zuzia przestała pytać o powrót taty do domu. Ja zaczęłam czuć dumę z tego, że daję radę — sama płacę rachunki, sama organizuję wakacje nad morzem dla nas dwóch.
Czasem spotykam Michała na klatce schodowej — jest uprzejmy, ale już obcy. Marta czasem przychodzi po Zuzię; patrzę na nią i widzę kobietę taką jak ja kiedyś — pełną nadziei i wiary w szczęście.
Czy jestem szczęśliwa? Nie wiem. Ale wiem jedno: jestem wolna od ciągłego poczucia winy i strachu przed kolejnym dniem.
Czasem pytam siebie: czy lepiej być samą niż z kimś, kto cię nie kocha? Czy można nauczyć się kochać siebie po tylu latach bycia „dla kogoś”? Co Wy o tym myślicie?