Między miłością a obowiązkiem: Historia Wandy Nowak

– Wanda, nie możesz tak po prostu zrzucić wszystkiego na nas! – głos Ewy Kowalskiej, mojej teściowej, rozbrzmiewał w kuchni jak dzwon. Stałam przy zlewie, ściskając w dłoniach kubek po herbacie, a łzy cisnęły mi się do oczu. Zosia, moja trzyletnia wnuczka, bawiła się w kącie, nieświadoma burzy, która właśnie przetaczała się przez nasz dom.

– Ewo, przez trzy lata wychowywaliśmy Zosię. Ty sama obiecałaś, że jeśli Kinga znowu będzie miała problemy, pomożesz nam z młodszą – odpowiedziałam cicho, ale stanowczo. W moim głosie drżało zmęczenie i desperacja.

Kinga leżała w szpitalu od tygodnia. Lekarze nie dawali jej wielkich szans na szybki powrót do zdrowia po komplikacjach przy drugim porodzie. Mój mąż, Andrzej, był rozdarty – kochał córkę i wnuczki, ale nie miał siły na kolejne miesiące nieprzespanych nocy i niekończących się wizyt u lekarzy. Ja czułam się jak cień samej siebie.

Ewa spojrzała na mnie z wyrzutem. – Wychowaliśmy już waszą pierwszą wnuczkę, teraz wasza kolej z młodszą! – powiedziała ostro.

Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Przecież to my od trzech lat byliśmy rodzicami Zosi. To ja nauczyłam ją mówić „mama”, to ja tuliłam ją w nocy, gdy płakała za Kingą. To ja tłumaczyłam jej, dlaczego mama tak rzadko jest w domu i dlaczego czasem nie może jej przytulić.

– Ewo, proszę cię… – zaczęłam błagalnie. – Ja już nie mam siły. Andrzej też. Zosia potrzebuje uwagi, a teraz jeszcze ta maleńka…

Teściowa westchnęła ciężko i usiadła przy stole. Przez chwilę milczałyśmy obie, słuchając tylko cichego śmiechu Zosi i tykania zegara na ścianie.

– Wanda, ja też nie jestem młoda – powiedziała w końcu Ewa. – Ale rozumiem cię. Tylko… czy naprawdę nie ma innego wyjścia?

W mojej głowie kłębiły się myśli. Przypomniałam sobie dzień narodzin Zosi – Kinga wtedy prawie umarła. Lekarze mówili o cudzie. Przez miesiące walczyliśmy o jej zdrowie, a potem o jej psychikę. Teraz historia się powtarzała.

Mój syn Michał zadzwonił tego ranka z Warszawy. – Mamo, nie mogę przyjechać. Praca… dzieci… Wiesz jak jest – tłumaczył się nerwowo. Czułam żal i rozczarowanie.

Wieczorem usiadłam z Andrzejem przy kuchennym stole. Patrzył na mnie zmęczonym wzrokiem.

– Wanda, nie damy rady sami – powiedział cicho.

– A co z Ewą? Obiecała…

– Wiesz, jaka jest twoja matka – westchnął Andrzej. – Ona zawsze mówi jedno, robi drugie.

Zosia przyszła do mnie z książeczką.

– Babciu, poczytasz mi? – zapytała słodko.

Objęłam ją mocno i poczułam łzy na policzkach.

Następnego dnia pojechałam do szpitala do Kingi. Leżała blada i słaba, ale uśmiechnęła się na mój widok.

– Mamo… przepraszam… – wyszeptała.

– Nie przepraszaj, kochanie – odpowiedziałam drżącym głosem. – Najważniejsze, żebyś wyzdrowiała.

– Co z dziewczynkami? – zapytała z niepokojem.

– Zosia jest u nas. A maleńka… jeszcze nie wiem…

W oczach Kingi pojawił się strach.

– Mamo, proszę… nie oddawaj jej do domu dziecka…

Poczułam, jak serce mi pęka.

Wróciłam do domu i przez całą noc nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, słysząc w głowie głos Kingi i Ewy.

Rano zadzwonił telefon. To była Ewa.

– Wanda… przemyślałam to wszystko. Może rzeczywiście powinniśmy pomóc… Ale musimy ustalić zasady. Nie chcę być tylko opiekunką na telefon.

Poczułam ulgę i jednocześnie lęk przed tym, co nas czeka.

Przez kolejne dni ustalaliśmy szczegóły: kto odbiera Zosię z przedszkola, kto zajmuje się maleńką nocami, kto gotuje obiady i kto jeździ do szpitala do Kingi. Każdy dzień był walką o normalność.

Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Andrzeja z Ewą przez telefon:

– Mamo, dziękuję ci… Wiem, że to trudne dla wszystkich…

– Andrzejku, rodzina to rodzina… Ale czasem mam wrażenie, że wszystko spada na naszą głowę…

Zastanawiałam się wtedy: czy naprawdę rodzina powinna być zawsze gotowa poświęcić wszystko? Czy mamy prawo oczekiwać od siebie tak wiele?

Minęły tygodnie. Kinga powoli wracała do zdrowia. Zosia coraz częściej pytała o mamę. Maleńka spała niespokojnie i często płakała nocami.

Pewnego dnia Ewa przyszła do nas z ciastem.

– Wanda, wiem, że bywało między nami różnie… Ale może spróbujemy być dla siebie wsparciem? Dla dziewczynek… dla Kingi…

Objęłyśmy się bez słów.

Dziś patrzę na moje wnuczki i zastanawiam się: ile jeszcze wytrzymam? Czy rodzina naprawdę daje siłę – czy tylko zabiera resztki energii? Czy można kochać tak mocno i jednocześnie czuć żal do tych najbliższych?

Może ktoś z was zna odpowiedź? Może ktoś przeżył coś podobnego? Czasem wydaje mi się, że jestem sama ze swoim zmęczeniem i strachem… Ale przecież rodzina to nie tylko obowiązek – to też miłość.