„Za co żyjemy, kiedy dzieci odchodzą?” – Moja opowieść o pustce, sarmie i poszukiwaniu sensu
– Mamo, dlaczego nie ma dziś sarme? – głos Filipa rozbrzmiał w mojej głowie jeszcze długo po tym, jak zamknęły się za nim drzwi. Stałam przy kuchennym blacie, wpatrując się w puste garnki. Mój syn, dorosły już mężczyzna, odwiedził nas po raz pierwszy od miesięcy. Przyniósł ze sobą zapach miasta, nową fryzurę i to jedno pytanie, które rozdarło mnie na pół.
Dario siedział przy stole, przewracając kartki gazety. Udawał, że nie słyszy. Odkąd dzieci wyprowadziły się z domu – najpierw Ola do Krakowa na studia, potem Filip do Warszawy za pracą – nasze mieszkanie w Nowym Sączu stało się zbyt duże i zbyt ciche. Każdy kąt przypominał mi o ich obecności: ślady naklejek na drzwiach, rysunki na lodówce, zapomniane kapcie pod łóżkiem.
– Przecież mogłaś zrobić sarmę – mruknął Dario, nie podnosząc wzroku. – Filip zawsze ją lubił.
– Nie miałam czasu – skłamałam. Prawda była taka, że nie miałam siły. Gotowanie dla dwojga wydawało mi się bez sensu. Po co robić całą blachę sarme, skoro połowa pójdzie do śmieci?
Dario westchnął ciężko. – Kiedyś nie było problemu.
– Kiedyś wszystko było inaczej – odpowiedziałam ostrzej, niż zamierzałam.
Cisza między nami była gęsta jak śmietana. Odkąd dzieci wyjechały, rozmawialiśmy coraz mniej. Każde z nas zamknęło się w swoim świecie: ja w kuchni i na balkoniku z pelargoniami, Dario w pracy i przed telewizorem. Czasem miałam wrażenie, że jesteśmy tylko współlokatorami.
Wieczorem zadzwoniła Ola. – Mamo, wszystko w porządku? Filip mówił, że byłaś jakaś smutna.
– Nic się nie dzieje – odpowiedziałam automatycznie. – Po prostu… tęsknię za wami.
Usłyszałam jej westchnienie po drugiej stronie słuchawki. – My też za tobą tęsknimy. Ale musisz się nauczyć żyć dla siebie.
Dla siebie? Co to właściwie znaczy? Przez dwadzieścia pięć lat żyłam dla nich: gotowałam, prałam, martwiłam się. Teraz miałam żyć dla siebie? Nie wiedziałam nawet, kim jestem bez roli matki.
Następnego dnia Dario wrócił z pracy wcześniej niż zwykle. Zastał mnie przy oknie, zapatrzoną w szare bloki Nowego Sącza.
– Może byśmy gdzieś wyszli? – zaproponował niepewnie.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. Ostatni raz byliśmy razem w kinie chyba dziesięć lat temu.
– Dokąd?
– Nie wiem… Może do tej nowej kawiarni na rynku? Albo na spacer nad Dunajec?
Pokręciłam głową. – Nie mam ochoty.
Wzruszył ramionami i poszedł do swojego pokoju. Znowu zostaliśmy sami ze swoimi myślami.
Kilka dni później zadzwoniła sąsiadka, pani Zosia. – Pani Aniu, może pójdziemy razem na jogę? Podobno świetnie działa na kręgosłup i… na duszę.
Zgodziłam się bez przekonania. Na pierwszych zajęciach czułam się jak intruzka wśród roześmianych kobiet. Ale po kilku tygodniach zaczęłam czekać na te spotkania. Rozmawiałyśmy o wszystkim: o dzieciach, o mężach, o pustce po ich wyjeździe.
– Najgorzej jest wieczorami – powiedziała kiedyś Basia. – Czuję się wtedy jak duch we własnym domu.
Przytaknęłam. Wiedziałam dokładnie, o czym mówi.
Pewnego dnia wróciłam z jogi i zobaczyłam Daria siedzącego przy stole z butelką wina i dwoma kieliszkami.
– Usiądź ze mną – poprosił cicho.
Usiadłam naprzeciwko niego. Przez chwilę milczeliśmy.
– Wiesz… – zaczął niepewnie – chyba oboje nie umiemy sobie poradzić z tą ciszą po dzieciach.
Poczułam łzy pod powiekami. – Ja też nie umiem.
– Może spróbujemy razem? – zaproponował. – Zróbmy coś tylko dla siebie. Może pojedziemy gdzieś na weekend? Albo nauczymy się czegoś nowego?
Spojrzałam na niego uważnie. Po raz pierwszy od dawna zobaczyłam w jego oczach dawną czułość.
– Chciałabym spróbować – wyszeptałam.
Zaczęliśmy powoli budować naszą codzienność od nowa. Razem gotowaliśmy obiady (choć sarma pojawiała się rzadko), chodziliśmy na spacery, czasem nawet tańczyliśmy w salonie do starych piosenek z radia. Nie było łatwo – czasem kłóciliśmy się o drobiazgi, czasem milczeliśmy przez cały dzień. Ale już nie byliśmy sobie obcy.
Filip i Ola odwiedzali nas coraz częściej. Pewnego razu Filip przyniósł własnoręcznie zrobioną sarmę.
– Teraz ja gotuję dla was – powiedział z uśmiechem.
Patrzyłam na niego ze wzruszeniem i dumą. Moje dzieci dorosły i poszły własną drogą. A ja… uczę się żyć na nowo.
Czasem zastanawiam się: czy można odnaleźć sens życia po pięćdziesiątce? Czy pustka po dzieciach może stać się przestrzenią do czegoś nowego? A wy… jak radzicie sobie z ciszą w domu?