Oddałam dom córce, a teraz każe mi się wynosić: Opowieść o zdradzie pod własnym dachem
– Mamo, musisz zrozumieć. To już nie jest twój dom – głos Joanny odbijał się echem w mojej głowie, choć wypowiedziała te słowa cicho, niemal szeptem. Stała w kuchni, oparta o blat, z założonymi rękami. Jej twarz była zamknięta, obca.
Zawsze wyobrażałam sobie starość inaczej. Myślałam, że będę piec szarlotkę dla wnuków, że będziemy razem śmiać się przy stole. Że dom, który budowałam przez trzydzieści lat z Markiem – moim nieżyjącym już mężem – będzie miejscem ciepła i bezpieczeństwa. Ale teraz czuję się jak intruz we własnych czterech ścianach.
– Joasiu… – zaczęłam niepewnie, próbując znaleźć w jej oczach choć cień dawnej córki. – Przecież to wszystko dla ciebie… Oddałam ci dom, żebyś miała gdzie żyć z rodziną. Myślałam, że będziemy razem…
– Mamo, ja mam swoje życie. Ty tylko przeszkadzasz. Michał nie może się skupić na pracy, dzieci nie mają miejsca na zabawę. Ty… ty ciągle jesteś – przerwała mi gwałtownie.
Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch. Przeszkadzam. Jestem ciężarem. Czy naprawdę tak mnie widzą? Przecież zawsze byłam dla nich – gotowa rzucić wszystko, gdy zachorowali, gdy trzeba było odebrać wnuki z przedszkola, gdy Joanna płakała po kolejnej kłótni z Michałem.
Wszystko zaczęło się zmieniać po śmierci Marka. Joanna coraz rzadziej dzwoniła, coraz częściej słyszałam w jej głosie zniecierpliwienie. Ale wtedy jeszcze wierzyłam, że to przejściowe. Że wrócimy do siebie.
Oddałam jej dom rok temu. Notariusz, podpisy, łzy wzruszenia. „Mamo, nigdy cię nie zostawię” – mówiła wtedy. A teraz?
– Gdzie mam pójść? – zapytałam cicho.
– Możesz wynająć coś sobie. Albo iść do cioci Krysi na wieś. Przecież ona ma wolny pokój – rzuciła beznamiętnie.
Ciocia Krysia… Ostatni raz widziałam ją na pogrzebie Marka. Sama ledwo wiąże koniec z końcem. Jak mogłabym jej się narzucać?
– Joasiu… Ja nie mam nikogo poza tobą – wyszeptałam.
– Przesadzasz. Masz znajomych z kościoła, masz swoje koleżanki. Ja muszę myśleć o swojej rodzinie – odpowiedziała twardo.
Wyszłam do ogrodu. Usiadłam na ławce pod jabłonią, którą sadziliśmy z Markiem w pierwszą wiosnę po przeprowadzce. Pamiętam jego śmiech, kiedy ziemia była tak twarda, że łopata się wyginała. „Zobaczysz, Maria, za kilka lat będziemy mieli własne jabłka na szarlotkę” – mówił wtedy.
Teraz jabłoń była stara i pochylona, jak ja.
Zaczęły wracać wspomnienia: Joanna jako mała dziewczynka biegająca boso po trawie; Marek naprawiający płot; wspólne święta przy stole; zapach pierogów z grzybami; śmiech wnuków… Czy to wszystko już przepadło?
Wieczorem usłyszałam przez drzwi rozmowę Joanny z Michałem:
– Musimy jej powiedzieć jasno. Nie możemy tak żyć.
– Wiem, ale to moja matka…
– Ale to nasz dom! Chcesz całe życie mieć ją na głowie?
Zacisnęłam pięści. Nie chciałam podsłuchiwać, ale te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego.
Następnego dnia Joanna przyszła do mnie z kartką papieru.
– To jest umowa najmu mieszkania na osiedlu przy Mickiewicza. Znalazłam ci coś taniego. Możesz się tam przenieść za tydzień.
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.
– Chcesz mnie wyrzucić? Po prostu tak?
– Mamo… To dla wszystkich będzie lepiej. Ty będziesz miała spokój, my też.
Nie pamiętam już dokładnie, co odpowiedziałam. Chyba nic. Czułam tylko pustkę i wstyd.
Przez kolejne dni chodziłam jak cień po domu. Michał unikał mnie wzrokiem, wnuki były cicho i spięte. Joanna zamykała się w swoim pokoju.
Zadzwoniłam do mojej przyjaciółki Zosi.
– Maria? Co się dzieje? Słyszę po głosie…
Opowiedziałam jej wszystko przez łzy.
– Nie możesz się tak dać! To twój dom!
– Już nie… Przepisałam go na Joannę…
– Ale przecież możesz walczyć! Idź do prawnika!
Nie miałam siły walczyć. Czułam się zdradzona przez własne dziecko.
W dzień przeprowadzki Joanna nawet nie pomogła mi pakować rzeczy. Stała w drzwiach i patrzyła na zegarek.
– Długo jeszcze?
Ostatni raz spojrzałam na kuchnię – miejsce tylu wspólnych śniadań i rozmów; na salon – gdzie Marek czytał gazetę; na ogród – gdzie Joanna uczyła się jeździć na rowerze.
Nowe mieszkanie było małe i zimne. Sąsiedzi nieufni, klatka schodowa brudna. Siedziałam wieczorami przy oknie i patrzyłam na światła miasta.
Joanna dzwoniła rzadko. Zawsze krótko: „Jak się czujesz? Wszystko dobrze? Muszę kończyć”.
Zaczęłam chodzić do pobliskiego kościoła na spotkania seniorów. Tam poznałam panią Halinę – wdowę po kolejarzu.
– Wie pani co? Dzieci to teraz mają inne wartości – powiedziała mi któregoś dnia przy herbacie. – Ja też oddałam synowi mieszkanie i teraz nawet nie dzwoni…
Zrozumiałam wtedy, że nie jestem sama w tym bólu.
Któregoś dnia zadzwoniła do mnie Zosia:
– Maria! Widziałam Joannę w galerii handlowej z jakimś mężczyzną… To nie był Michał!
Serce mi zamarło. Czy to możliwe? Czy dlatego chciała się mnie pozbyć?
Postanowiłam spotkać się z Joanną i zapytać wprost.
– Mamo! Co ty sobie wyobrażasz?! To tylko kolega z pracy! – krzyczała przez telefon.
– Joanna… Ja już niczego nie rozumiem – odpowiedziałam cicho.
Po tej rozmowie przestała dzwonić całkiem.
Mijały tygodnie. Czułam się coraz bardziej samotna i niepotrzebna. Pewnego dnia zadzwonił telefon:
– Mamo… Michał odszedł ode mnie… Nie mam nikogo…
Siedziałyśmy razem w moim małym mieszkaniu do późna w nocy. Joanna płakała jak dziecko.
– Przepraszam cię… Byłam okropna… Myślałam tylko o sobie…
Nie potrafiłam jej nienawidzić. Przytuliłam ją mocno.
Ale czy można odbudować coś, co zostało tak boleśnie zniszczone?
Czasem patrzę przez okno i pytam siebie: czy warto było poświęcić wszystko dla rodziny? Czy miłość matki zawsze musi oznaczać rezygnację z siebie?